Polska ma aż 12 portów lotniczych, jednakże te w większości są państwowe lub samorządowe, a kapitał prywatny jest w ogromnej rzadkości. Odkąd obalono duopol LOT-u (który obecnie notuje spadek pasażerów) i linii narodowych z którymi Polska podpisała umowy bilaterne, ruch w polskich portach rośnie jak na drożdzach.
Ale beneficjentami wzrostu sa głównie porty regionalne, podczas gdy 3 polskie porty lotnicze, których zadządcą jest przedsiębiorstwo państwowe PPL, rozwijają się wolniej. Niektóre z nich nawet wcale nie obsługiwały żadnego ruchu planowego, jak państwowy port w Zielonej Górze.
Ruch pasażerski w portach podległych PPL wzrósł w okresie 2003-2004 tylko o 17 %, podczas gdy w portach nie podległych PPL, aż o 49 %. W portach nienależących do PPL w tymże okresie ruch cargo wzrósł o 23 %, podczas gdy w królestwie PPL nawet nieznacznie zmalał o 0,4 %! Mimo że nasz kraj ma 38,2 miliona mieszkańców, to warszawski hub, który powinien dominować w tej części Europy, przerosła nawet Praga, o Wiedniu nie wspominając.
Również nasze porty morskie są w ręku państwowym i częściowo komunalnym. Ongiś Gdańsk dzięki swojemu portowi był największym ośrodkiem Bałtyku. Dziś jego rola, nawet w kontekście Trójmiasta, jest minimalna. W Europie rządzą porty w Rotterdamie (8,3 mln TEU przeładunku, 2004 r.), Hamburgu (7,0 mln TEU) i Antwerpii (6,0 mln TEU). Gdynia przeładowywuje 0,37 mln TEU, Gdańsk 0,04 mln TEU.
Po 1989 roku Kościół Katolicki odzyskał dawny status religii państwowej i zaczął otrzymywać subwencje z budżetu państwa. Dziś oscylują one wokół sumy kilku miliardów PLN rocznie. Ze statystyk wynika też że Polska jest krajem skrajnie nacjonalistycznym pod względem polityki imigracyjnej. Jedynie 0.13 procenta populacji polski to cudzoziemcy mieszkający na stałe w Polsce. Jest to 18-krotnie mniejszy wskaźnik niż w Czechach, 10-krotnie mniejszy niz na Węgrzech oraz kilkudziesięciokrotnie mniejszy niż w krajach Unii Europejskiej. Odestek cudzoziemców żyjących w Polsce jest 153-krotnie niższy niż odsetek cudzoziemców zamieszkujących Szwajcarię, oraz blisko 300-krotnie mniejszy niż w przypadku Luksemburga.
Uwzględniając ostatnią blisko milionową migrację do krajów Unii Europejskiej (zarówno Brytyjski Home Office jak i inne kraje ujawniły wiarygodne dane na temat migracji Polaków), Polska przebiła wszystkie kraje skupione w OECD. Dawny wskaźnik migracji (-0.2 mieszkańca na każdy tysiąc w 2004 roku) dziś wzrósł prawdopodobnie wg szacunkowych danych do – 6,7 mieszkańca na każdy tysiąc, co sytuuje nas w gronie krajów trzeciego świata szybko tracących mieszkańców.
O ile Polska po okresie totalitaryzmu posiadała spore zasoby kapitału ludzkiego dzięki wysokim nakładom na edukację, ten kapitał szybko ubywa. Faktem powszechnie znanym w pewnych środowiskach jest iż zwykły robotnik może liczyć na o wiele wyśzy standard życia w krajach Unii Europejskiej niż wysokozarabiający mieszkaniec Polski. Polska, wyssana z kapitału ludzkiego, wkrótce może przemienić się w kraj trzeciego świata nie tylko pod względem ekonomicznym.
Co brakuje, to weryfikacja danych o zaludnieniu Polski. Przeprowadzenie wyrywkowego spisu ludności może pokazać że jedynie np. zamiast 38,6 mln mieszkańców Polskę zaludnia jedynie np. 32 mln, co przy tym tempie migracji jest jak najbardziej możliwe.
Dziwi rynek prasy codzinnej w Polsce. Mimo że koszt druku 10-tysięcznego nakładu czarnobiałej gazety codziennej wynoszą wraz z kosztami papieru zaledwie 2400 PLN w drukarniach w krajach sąsiadujących z Polską (np. na Białorusi), to na rynku polskiej prasy codziennej wciąż dominują gazety nie będące dziennikami niezależnymi. Ceny gazet codziennych, które, uwzględniając ponoszone koszty, winny być na poziomie kilkudziesięcu groszy, są dość wysokie.
Siła robocza w Polsce to 17,6 mln pracowników sposród 38 mln 622 tysięcy mieszkańców Polski. Odliczając od tej liczby 27,5 % tych zatrudnionych w rolnictwie (polską specjalnością są rolnicy-orgodnicy uprawiający głównie na własne i rodziny potrzeby przydomowe zagony, za co otrzymują subwencje i są de facto na utrzymaniu reszty społeczeństwa) pozostaje nam zaledwie 12,76 mln.
Pod względem ilości zatrudnonych w sektorze państwowym Polska sytuuje się wśród państw afrykańskich, które znane są z blisko 15- procentowego zatrudnienia w sektorze państwowym. Jako że przedsiębiorstwa państwowe często są deficytowe i/lub są monopolami, mogą sobie pozwolić na komfort przerostu zatrudnienia. Odejmując szacunkowe 10 % które przypiszemy przerostowi zatrudnienia w sektorze państwowym (który w krajach wyżej rozwiniętych gospodarczo zatrudnia ok. 2 % siły roboczej), pozostaniemy z 11 milionami zatrudnionych, którzy muszą utrzymać całą resztę 38,6- milionowego społeczeństwa. Upadek tego systemu wyzysku pracujących i tworzących właśnie obserwujemy.
W Polsce wskaźnik osób pracujących do ogółu populacji w wieku umożliwiającym podjęcie pracy wynosi 51 %, co oznacza że sposród osób mogących pracować jedynie połowa przejawia taką chęć, W większości krajów rozwiniętych dane dla tych wskażników są wyższe o 15- 20 punktów procentowych, a na rynku pracy aktywnych jest tam od ok. 65 do 70 % społeczeństwa. Spośród kobiet mogących pracować jedynie 46 % z nich jest aktywnych na rynku pracy. Spośród osób młodych (do 24 roku życia) aktywnych zawodowo jest jedynie 24 %, co jest absolutnym rekordem in minus w statystykach OECD.
Średnio w krajach UE i w grupie krajów ujętych w statystykach OECD aktywnych zawodowo jest 38- 42 % osób w wieku 15- 24 lat. Także w grupie osób starszych (powyżej 55 roku życia) zatrudnienie w Polsce niemal bije rekordy dna w statystykach. Blisko połowa bezrobotnych ma za sobą ponad rok na bezrobociu, co jeszcze pogarsza ich zdolnośc do efektywnej pracy.
Na tysiac zatrudnionych zaledwie 4 to badacze, co jest wskaźnikiem dwukrotnie niższym niż w reszcie krajów ujętych przez dane OECD. W teście PISA, czyli ujednoliconym teście na umiejętnośc rozumienia tekstu, Polska wypada wg danych z 2000 roku grubo poniżej średniej. Prozdujemy pod względem rabunków w danych OECD.
Polska jest krajem krwi na drogach. Pod względem ilości ofiar wypadków drogowych w przeliczeniu na liczbę mieszkańców zajmujemy w statystykcach absolutne pierwsze miejsce ze 150 zgonami na milion mieszkańców, przy czym z pozostałych krajów przegania nas jedynie Rosja, oferująca swym mieszkańcom jeszcze bardziej spływające krwią jezdnie.
Wiele krajów ma ten wskaźnik dwukrotnie niższy niż Polska, w Szwecji jest on 3-krotnie niższy. Wskaźnik zabitych w przeliczeniu na liczbę samochodów jest jeszcze wyższy, bo aż 4-krotnie wyższy niż w Szwecji. Na 1000 mieszkańców przypada 357 samochodów, i nasycenie motoryzacją powoli osoiąga standardy zachodnioeuropejskie. Sporzenie w podziały intermodalne pozwala stwierdzić upadek transportu zbiorowego.
Nasycenie siecią telekomunikacyjną – 78 podłączeń/100 mieszkańców (zsumowane linie telefonicznie, dostęp ISDN oraz abonenci sieci komórkowych/ 100 mieszkańców) jest w Poslce niemal najniższe w Eurpopie, gorzej wypada tylko Turcja.
Polska wciąż posiada 2749 przedsiębiorstw państwowych i spółek skarbu państwa. O ich wydolności krążą legeny. Dla przykładu, port lotniczy w Babimoście pod Zieloną Górą, na nieszczęście dla rozwoju tego regionu państwowy, normalnie zatrudniał kilkudziesięcu pracowników przez okres ponad roku (wrzesień 2004- listopad 2005) mimo że nie był wpisany nawet do rejestru lotnisk, nie posiadał podstawowych urządzeń nawigacujnych i nie mógł prawnie i technicznie obsługiwać jakiegokolwiek ruchu.
Na rynku wciąż egzystuje 470 jednoosobowych spółek skarbu państwa, 113 spółek z większościowym udziałem skarbu państwa oraz 976 przedsiębiorstw państwowych, o których zwykle bardzo niskiej sprawności zarządczej krążą legendy. Spółki Skarbu Państwa zatrudniają 8 % ogółu zatrudnionych, a przedsiębiorstwa państwowe 2 % (dane z końca 2004 roku). Wydajność pracy w sektorze państwowym w 2005 roku stanowiła zaledwie 25 % wydajności sektora prywatnego, za to płace w sektorze państwowym były o 37 % wyższe niż w sektorze prywatnym.
W 2003 roku na dofinansowanie państwowych gigantów wydano 20, 2 miliarda PLN, z czego 86,5 % pochłonęło górnictwo.
Literatura:
Zeszyty BreBank/CASe, Nr. 83/ 2006
http://www.brebank.pl/reldoc?path=193/43230/102686/103168,
OECD Statistical Profile of Poland, http://stats.oecd.org/WBOS/ViewHTML.aspx?QueryName=195&QueryType=View&Lang=en

Historia jest pochodną polityki, wobec czego historia nauczana stoi w dość druzgoczącej rozbieżności z faktami historycznymi. Regułą jest przemilczanie faktów niewygodnych dla wizji polskiej państwowości. Miało to może uzasadnienie polityczne w chwili jej kreowania, dziś budzi mieszane uczucia.
Powszechnie przemilczanym jest fakt tego iż na mapach Klaudiusza Ptolemeusza sporządzonych w 150 roku naszej ery około połowa dzisiejszej Polski, już wówczas upstrzonej rozlicznymi miastami, została oznaczona jako przynależna do ówczesnej Germanii, a mniej więcej w sercu dzisiejszej Polski umieszczono napis „Germania Magna”, a Wisłę uznawano za jej wschodnią granicę. Ptolemeusz pisze o tym wyraźnie w 10 rozdziale drugiej księgi. Z racji że mapa zawiera współrzędne oraz liczne do dziś istniejące miasta, o pomyłce nie może być mowy.
Jordanes, historyk z szóstego wieku naszej ery, informuje nas o pierwszym państwie na polskiej ziemi, założonym na wiślanej wyspie zaraz u jej ujścia królestwie Gotiskandia i jej pierwszym królu, Berigu. Fakt zamieszkiwania u ujścia Wisły Gotów (lub Gutów) potwierdza i Tacyt, i Piliniusz Starszy. Wkrótce zajęli siedziby ludu Ulmerugów. Po co najmniej 4 pokoleniach królów, za czasów kóla Filimera, syna Gadriaga, z powodu nadmiernego rozrostu liczebnego wyruszyli z ujścia Wisły na tereny dziesiejszej Ukrainy.
Relacje te są potwierdzone w niektórych sagach nordyckich, takich jak Gutasaga, opowiadająca o koniecznosci ciągnięcia losów przez mieszkańców przeludnionej już wyspy Gotlandii. Wylosowani- jedna trzecia ludności, musiała wg sagi tą wyspę opuścić. Potwierdzają to też wykopaliska archeologiczne donoszące o tzw. kulturze wielbarskiej jaka rozwinęła się w 1 wieku naszej ery, na początku obejmując okolice do Gdańska i Chełmna, by później sięgnąć aż do Poznania, Kaszub i Pojezierza Krajeńskiego, sięgając aż do Koszalina.
W trzecim wieku naszej ery kultura ta się przemieściła, porzucając dawne tereny poza ujściem Wisły i przenosząc się na obszary dzisiejszego Mazowsza i Lubelszczyzny, wchodząc aż na teren Ukrainy. Niektóre źródła mówią jednak o tym iż kultura ta rozwinęła się samoistnie na terenie dziesiejszej Polski. Przeczą temu podobieństwa kulturowe, choćby typowy dla Gotów sposób grzebania zmarłych oraz inne znaleziska z wykopalisk.
Jordanes pisze także o prowincji Spesis i o wyspie u ujściu Wisły zamieszkanej przez lud Gepidów pod przywództwem ich pierwszego króla Fastida, których, gdy Gepidzi wyruszyli na lepsze ziemie, zastąpił na owej wyspie na Wiśle lud Viviadarii, będący mieszanką różnych ras. Gepidzi byli chrześcijanami, wyznając usilnie zwalczany przez Kościół Katolicki arianizm.
Jordanes pisze o wojnie Ostrogotów z Gepidami o władzę nad ziemiami dziesiejszej Polski i bitwie pod Galtis nad rzeką Ahua. Fastida wg Jordanesa pobił także osiadłych na polskiej ziemi Burgundów, których nazwa pochodzi od wyspy Bornholm (w sagach zwanej ze staronordycka Burgundarholmr- wyspa Burgundów) i których królem wówczas mógł być Gjúki.
Tereny poniżej Burgundów zasiedlali bezwątpienia także Wandalowie, którzy od końca III wieku zamieszkiwali na terenach występowania tzw. kultury przeworskiej, czyli Dolnym Śląsku, Polsce Centralnej i zachodnim Mazowszu. Odłam Wandalów zasiedlający śląskie ziemie nosił miano Silingów, utożsamianych z Lugiami. Lugiowie byli ludem pochodzenia celtyckiego i wg Strabona mieli swojego króla, Marboda (30 p.n.e.- 37 n.e.), a stolica tego celtyckiego państwa zwana Marobudum znajdowała się podobno na terenie dzisiejszych Czech.
To państwo Marboda stało się tak silne, że zagrażało Cesarstwu Rzymskiemu, i cesarze zdecydowali się na atak nim będzie za późno. Następne państwo w tym regionie to "Regnum Vannianum" na terenie Słowacji od 21 r. n.e., - przez które przebiegał szlak bursztynowy przechodzący aż do kraju Estów na wschód od wyspy u ujścia Wisły, i które przez wieleset lat stanowiło granicę północną imperium rzymskiego.
Kolejne państwo w tym rejonie to imperium , rzesza króla Samo lub Samona (625 – 658). Obejmowało ono m.in. dzisiejszy Śląsk oraz ziemie czeskie, zasiedlone około 500-go lub 600-go roku przez Słowian. O tym państwie opowiada kronika Fredegara. Opisuje ona jak azjatyccy Awarowie uciskali Słowian (wymieniono tam także drugą ich nazwę: Wenedów) i jak przybywali ze Wschodu by spędzać u Słowian zimę jednocześnie płodząc z ich żonami dzieci.
To właśnie te awarsko-słowiańskie dzieci wywołały powstanie zbrojne przeciw Awarom używającdo tego celu umiejętności i broni dostarczonej wraz z karawaną kupca Samo. Samo, umiejętnie dowodząc powstaniem i walką został obrany królem.
Dowodzi się także że Samo celowo został wysłany przez ówczesnego podkróla Austrazji Dagoberta I by podporządkować te tereny i stworzyć państwo buforowe pomiędzy Awarami a ówczesną rzeszą Franków. Dagober podjął z nim poźniej wojnę, którą przegrał pod Wogastiburgiem. Pierwsi Celtowie przybyli z obszaru Czech i Moraw do południowej Polski około roku 400 p.n.e. i osiedlili się na nad Odrą na Górnym Śląsku oraz na Dolnym Śląsku między Wrocławiem, Legnicą i górą Ślężą, na której znajdował się ich ośrodek kultowy. Około roku 200 p.n.e inna grupa Celtów z Moraw osiedliła się w okolicach Krakowa, mniejsze grupy na Kujawach i wzdłuż dolnej Wisły.
Dokument Dagome Judex prawdopodobnie opisuje ziemie podlegajace królowi Austrazji i nie zawiera żadnych błędów, jak to imię Dagome tłumaczą historycy motywując to jakimś błędem. Dagobertów na tronie Austrazji ze stolicą w Metz było trzech. Jeden za czasów Samona (623- 628), drugi w latach 676- 679, a trzeci w latach 711-715:
Dagome Judex: Podobnie w innym tomie z czasów papieża Jana XV Dagome, pan, i Ote, pani i synowie ich Mieszko i Lambert (nie wiem jakiego to plemienia ludzie, sądzę jednak, że to byli Sardyńczycy, ponieważ ci są rządzeni przez czterech "panów")
mieli nadać świętemu Piotrowi w całości jedno państwo (civitas), które zwie się
Schinesghe z wszystkimi swymi przynależnościami w tych granicach, jak się
zaczyna od pierwszego boku wzdłuż morza granicą Prus aż do miejsca, które nazywa
się Ruś, a granicą Rusi ciągnąc aż do Krakowa i od tego Krakowa aż do rzeki
Odry, prosto do miejsca, które nazywa się Alemure, a od tej Alemury aż do ziemi
Milczan i od granicy Milczan prosto do Odry i stąd idąc wzdłuż rzeki Odry aż do
rzeczonego państwa Schinesghe.
za: Gerard Labuda, Słowiańszczyzna starożytna
i wczesnośredniowieczna. Antologia tekstów źródłowych, Poznań 1999, s. 160-161
„Item in alio tomo sub Iohanne XV papa Dagome iudex et Ote senatrix
et filii eorum: Misicam et Lambertus - nescio cuius gentis homines, puto autem
Sardos fuisse, quoniam ipsi a III iudicibus reguntur - leguntur beato Petro
contulisse unam civitatem in integro, que vocatur Schinesghe, cum omnibus suis
pertinentiis infra hos affines, sicuti incipit a primo latere longum mare, fine
Bruzze usque in locum, qui dicitur Russe et fines Russe extendente usque in
Craccoa et ab ipsa Craccoa usque ad flumen Oddere recte in locum, qui dicitur
Alemure, et ab ipsa Alemura usque in terram Milze recte intra Oddere et exinde
ducente iuxta flumen Oddera usque in predictam civitatem Schinesghe.”
Według Konstantyna Porfirogenety w VI wieku w górnym biegu Wisły i północnych Czechach miało istnieć państwo Białochorwackie ze stolicą w Krakowie. Innym źródłem, które może wskazywać na obecność Chorwatów w Małopolsce jest przekaz Orozjusza, który lokuje ich "na północ od Moraw". Konkretnie donosi to powstała w IX wieku Germania króla angielskiego Alfreda Wielkiego, będąca przeróbką dzieła Orozjusza z V wieku. Zawiera ona wiadomość o Wisle lond, leżącym na wschód od Moraw i graniczącym z Dacją.
"Na wschod od kraju Morawa jest kraj Wisla" ("be eastan Maroara londe is Wisle
lond").
http://en.wikisource.org/wiki/De_Administrando_Imperio
Są jeszcze trzy przekazy źródłowe, które łączy się z plemieniem Wiślan. Najsłynniejszym z nich jest informacja z Żywotu świętego Metodego (zwanego też Legendą Panońską) o przepowiedni, której autorem miał być Metody:
Był zaś w nim [Metodym] także dar proroczy, tak że spełniało się wiele
przepowiedni jego, z których jedną lub dwie opowiemy. Książę pogański, silny
bardzo, siedzący w Wiślech [Wiśle ?], urągał wielce chrześcijanom i krzywdy im
wyrządzał. Posławszy zaś do niego [kazał mu] powiedzieć [Metody]: Dobrze będzie
dla ciebie synu ochrzcić się z własnej woli na swojej ziemi, abyś nie był
przymusem ochrzczony na ziemi cudzej, i będziesz mnie [wtedy] wspominał. I tak
też się stało.
Wydarzenia te musiały mieć miejsce podczas drugiego pobytu Metodego na Morawach, w latach 873-885, a księciem, który zwyciężył władcę Wiślan był Świętopełk Wielki, książę z rodu Mojmirowiców, władca Wielkiej Morawy w latach 870-894. Stolicę Wiślan wymienił w swojej relacji Ibrahim ibn Jakub, a fragmenty tej relacji wykorzystał w Księdze dróg i krajów Abu Obal al-Bekri:
Co się tyczy kraju Bolesława, to jego długość od miasta Faraga [Praga] do miasta
Karako [Kraków] [wymaga] podróży trzech tygodni. Miasto Faraga [jest]
najzasobniejsze z kraju w towary. Przybywają do niego z miasta Karako Rusowie i
Słowianie z towarami.
Pomiędzy 833 rokiem a 10 wiekiem istaniało Państwo Wielkomorawskie, co do którego nie ulega wątliwości iż obejmowało Kraków. Wówczas doszło do pierwszej chrystianizacji Polski. Mojmir, pierwszy władca, przyjął chrzest w roku 822. Pojawia się w roku 830 jako władca Moraw podlegający rzeszy wschodniofrankijskiej, podobnie jak podlegał nienzany z imienia władca już w 822 roku. Dopiero w roku 1001 król stefan stracilo księstwo Nitry i południową Polskę na rzecz polskiego władcy.
Wszystko to jest dziwnie przemilczane przez historiografię polską, mimo że nie ulega wątpliwości iż plemię z wyspy u ujścia Wisły wraz z Wandalami Hunami pokonało zachodnią część Imperium Rzymskiego. Sami Wandalowie złupili Rzym w 450 roku naszej ery by osiedlić się w Andaluzji (Wandaluzji) na terenie dziesiejszej Hiszpanii.

Wg Wskaźnika Jakości Życia z roku 2004 (Quality of Life Index, The Economist) Polska zajmuje 48 miejsce na 111 badanych krajów, sytuując się za Filipinami, Chile, Sri Lanką, Tajlandią, Argentyną, Panamą i Urugwajem, ale tuż przed Chorwacją, Tynidadem, Peru i Turcją. Wskaźnik ten został opracowany przez redaktorów czasopisma The Economist by uprościć analizę dobrobytu danego kraju, wcześniej mierzoną na podstawie Produktu Krajowego Brutto, czyli zsumowanej wartości dóbr i usług wytworzonych na terenie danego kraju pomniejszonej o koszty ich wytworzenia.
Wkaźnik Jakości Życia składa się z PKB na 1 osobę w przeliczeniu na siłę nabywczą, oczekiwana długości życia, ocena stabilności politycznej i bezpieczeństwa, wskaźnika rozwodów, wskaźnika życia wspólnotowego (uczęśczania do kościoła lub związków zawodowych), wskaźnika klimatu (rozróżnia pomiędzy klimatami gorącym i zimnym), poziomu bezrobocia, wskaźnika wolności politycznych i wskaźnika równości płci. (por.
http://www.economist.com/media/pdf/QUALITY_OF_LIFE.pdf ).

Wskaźnik HDI, czyli liczony na podstawie wielu składowych danych tzw. Wskaźnik Rozwoju Ludzkiego lub inaczej Wskaźnik Rozwoju Społeczeństwa, pokazuje iż Polska sytuuje się na 36. pozycji wśród 177 badanych krajów. Przęścignęły nas takie kraje jak Sułtanat Brunei, Barbados czy Argentyna. Minimalnie wyprzedziliśmy Chile.
Wskaźnik ten składa sie z syntezy takich danych jak oczekiwana długość życia przy narodzeniu, średnia ważona odsetka dorosłych umiejących czytać i pisać oraz odsetka skolaryzacji na wszystkich poziomach edukacji, poziom analfabetyzmu, produkt krajowy brutto per capita, liczba łóżek szpitalnych na 1000 mieszkańców.

Wg wielkości Prodkuktu Krajowego Brutto w przeliczeniu na głowę mieszkańca, czyli podstawowej miary dobrobytu, Polska jest na 76 miejscu spośród ponad 220 badanych krajów, sytuując się raczej po środku rankingu. Polskę o kilka długości wyprzedziło wiele krajow uznawanych ongiś za kraje trzeciego swiata, w tym Kajmany, Zjedn. Emiraty Arabskie, Tajwan, Katar, Brunei, Makau, Aruba, Puerto Rico, Polinezja Francuska.
Polskę w dziedzinie gospodarki wyprzedziły tuzy trzeciego świata: Argentyna, i Urugwaj, oraz takie kraje jak Martynika, Guam, czy Nowa Kaledonia, a nawet dawna polska kolonia podlegająca poslkim królom, czyli Trynidad i Tobago skolonizowane ongiś przez ksiażąt Kurlandii.
Czechy są od Polski lepsze o 50 %, Estonia, Słowacja i Węgry o około 40 %, Litwa i Łotwa wyprzedzają nas o około 10 %. Polska jest na poziomie rozwoju Republiki Południowej Afryki, i ma się tylko o kilka- kilkanaście procent lepiej od Chile, Malezji, Botswany i Meksyku, a nawet biednej dziś Rosji. Polska jest tylko o około 25 % bogatsza od średniej zamożności wszystkich mieszkańców Planety Ziemia, od której dzieli ją zaledwie 11 oczek na 220 państw ujętych w tym zestawieniu. Polska pod względem zamożności obywateli sytuuje się zdecydowanie gdzieś w środku rankingu, a nie na jego czele.
Szczególnie spojrzenie na wskaźnik migracji obywateli do innych krajów (-0.46 migranta na tysiac mieszkańców) , podający i tak skrajnie zaniżone dane, każe nas sytuować wśród krajów trzeciego świata, szybko tracących w pierwszej kolejnosci najbardziej wykształconych obywateli. Wskaźnik długości życia (ok. 75 lat) równeiż sytuuje Polskę w środku rankingów, przy czym jest ona wyprzedzona przez masę krajów trzeciego świata (Meksyk, Urugwaj, Argentyna etc).

Szczególnie zaskakuje ranking religijności. Polska na jego tle jest najbardziej monoreligijnym krajem świata. Tak wysokich dysproporcji pomiędzy wyznaniem dominującym i wyznawcami innych religii, które w przypadku Polski oscylują wokół jednego procenta wyznawców, autor nie znalazł w żadnym innym kraju porównywalnej wielkości. Podobną sytuację spotkać można w Rep. Dominikany, Maroko lub Libii, choć dane co do tych krajów są niepewne z uwagi na ich skąpość w odniesieniu co do tych dwóch krajów. Spośród krajów europejskich, Polska poza Turcją jest najbardziej monoreligijnym krajem tego kontynentu, z relatywnie najmniejsza różnorodnością wyznawców.
Pod względem wzrotu PKB Polska z ok. 3,5 % wzrostem w 2005 roku miejscowi się na 123 miejscu na 214 badanych państw świata, czyli w dolnej połowie rankingu, wśród Boliwii, Paragwaju etc. Pod względem nominalnej wielkości PKB na głowe mieszkańca, bez uwzględniania różnic w kosztach życia w krajach, Polska z 7875 dolarami wytworzonymi przez mieszkańca rocznie sytuuje się niemal na równi z Meksykiem i Chile i o jakieś 15- 20 % lepiej niż Rosja, Libia, Gabon, Botswana czy Liban. Jesteśmy zaledwie o 30 % tej sumy lepsi od Argentyny, Wenezueli, Malezji, Botswany czy RPA.
Pod względem wysokości bezrobocia Polska znajduje się w części tabeli okupowanej przez kraje III świata, pomiędzy Wenezuelą, Surinamem, Kirgistanem, Sudanem i Libanem. Poniżej Poslki nie znajdują się żadne inne duże kraje europejskie poza Bośnią. Wyprzedzona została przez kilkadziesiat krajów III świata. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego (GUS), stopa bezrobocia w kwietniu 2006 r. wyniosła 17,2%. Wg Eurostatu stopa ta była najwyższa w całej Unii Europejskiej.
Pod względem liczby samobójstw w stosunku do liczby mieszkańców Polska zajmuje bardzo wysoką 22 pozycję na blisko 100 badanych krajów. Kilkadziesiąt razy niższe wskażniki ma Jamajka i niektóre kraje arabskie, kilkanaście razy niższe ma wiele krajów II świata.
Wskaźnik Gini, pokazujący nierówność dochodów, pokazuje że Polska sytuuje się w gronie krajów umiarkowanej redystrybucji dochodów. Inne, alternatywne wskaźniki, promowane m.in. przez środowiska ekologów: Genuine Progress Indicator, Gross National Happiness, a także wskaźniki wzrostu ekologicznego: Wskaźnik Zrównoważonego Dobrobytu Ekonomicznego (Index of Sustainable Economic Welfare) czy Wskaźnik Zrównoważonego Dochodu Narodowego (Sustainable National Income,), sa na razie mocno dyskutowanymi luźnymi koncepcjami alternatywnych metod mierzenia dobrobytu ludności i nie są na tyle wykształcone by znaleźć już użycie praktyczne.
Jeśli nawet są używane, są wskaźnikami bardzo złożonymi, i obliczono ich wartości tylko dla kilku wybranych krajów. Można oczywiście narzekać że mierzenie wzrostu gospodarczego jest złudne (istotnie, PKB odzwierciedla także np. rozpad więzi rodzinnych i przyjacielskich, wobec czego na rynku odbywa się więcej transakcji) ale tak na prawdę nie ma powszechnie stosowanych innych alternatywnych wskaźników.
Mierzenie PKB nie uwzględnia jakości opieki zdrowotnej, lub dostępu do nauki. Twierdzenie że PKB mimo wszystko odzwierciedla te dane jest spekulacją, ponieważ wpływ lepszej edukacji czy opieki zdrowotnej na wzrot PKB może wystąpić dopiero w bardzo długim okresie czasu. PKB nie mierzy też nierówności między obywatelami i rozwarstwienia społecznego, pomija zniszczenie środowiska które przecież ogranicza dobrobyt przyszłych pokoleń. Argumenty że PKB tylko bardzo ogólnie i niedokładnie odwzorowywuje poziom dobrobytu, są uzasadnione. Niemniej, to właśnie PKB często jest jedyną mierzalną wartością dla krajów na takim poziomie rozwoju jak Polska.

Fakt iż prasa w Poslce nie jest wolna, a wiadomości są tendencyjnie dobierane celem manipulowania opinią publiczną, jest chyba tajemnica poliszynela. Polska wciąż nie ma niezaleznych mediów. Skorumpowana prasa i dziennikarze bojący się procesów powoduje że w rankingu reporterów bez granic sytuujemy się poza wszystkimi krajami pierwszego swiata, dopiero na 53. pozycji spośród 167 krajów, przy czym widać stałe pogorszenie wolności mediów w Polsce.
Dziś w Polsce praktycznie jedyne wolne i nieuwikłane politycznie media, pozwalające sobie na bezcereomiane ujawnianie przypadków korupcji i niegodnego zachowania polityków to zaledwie kilka portali internetowych.
W rankingu reporterów bzz granic sytuujemy się pomiędzy Tajwanem, Republiką Dominikany a Mongolią. Wyprzedzają nas sposród krajów III świata m.in.: Chile, Urugwaj, Boliwia, Albania, Brazylia.
Sytuacja w światowych rankingach wolności jest określana tylko jako satysfakcjonująca. W rankingu poniżej Polski nie ma już żadnych krajów europejskich poza Ukrainą, Rosją, Serbią i Rumunią. W rankingu z roku 2005 (
http://www.rsf.org/rubrique.php3?id_rubrique=554 ) Polska jest aż 40 pozycji za innymi krajami grupy Wyszehradzkiej, zajmującymi pozycje pomiedzy 8. a 12. Estonia, Litwa i Łotwa wyprzedają nas o kiladzisiąt pozycji, i są w drugiej dziesiątce.
Pod wzgledem poszanowania praw mniejszości seksualnych do legalnej formy związku wyprzedziły nas nie tylko kraje Europy Zachodniej czy niektóre kraje Grupy Wyszehradzkiej, ale także niektóre obszary Ameryki Łacińskiej.
Pod względem stopnia korupcji wykazanego we Wskaźniku Odczuwania Korupcji (Corruption Perceptions Index) Polska jest najbardziej skorumpowanym krajem spośród wszystkich 25 krajów Unii Europejskiej, a poziom korpucji w Polsce jest równy krajom Bslikiego Wschodu czy Ameryki Łacińskiej. Polskę poza wszystkimi starymi i nowymi krajami Unii wyprzedzały Barbados, Chile, Botswana, Katar, Urugwaj, Salwador, Kolumbia,Belize, Brazylia, Trynidad i Tobago, Jamajka, Ghana, Meksyk, Panama, Peru, Burkina Faso, Lesotho a nawet Egipt. (por.
http://ww1.transparency.org/cpi/2005/cpi2005_infocus.html#cpi)

Moim zdaniem nie ma żadnych wątpliwości że Warszawa jest miastem III świata. Zajmuję się ekonomiką miast oraz systemami transportowymi, i to, co mamy w Warszawie: zalew chaotycznej motoryzacji, zdegradowane, podupadłe centrum miasta a w zasadzie zatłoczona korkami przestrzeń w której ongiś się ono znajdowało, wszystko to jest atrybutem rozpadającego się, pozbawionego kontroli miasta Trzeciego Świata.
Miasta rozlewającego się chaotycznie, wymierającego w swym centrum, pełnego wypadków, generującego olbrzymie koszty dla mieszkańców. Przecież hałas, zanieczyszczenia powietrza, czy strata czasu w korkach, to wszystko też ma mierzalną wartość finansową i tylko niewiarygodne zacofanie władz odpowiedzialnych za transport powoduje że te koszty nie są uwzględniane, bowiem w wielu innych krajach podchodzi się do tego jak najskrupulatniej.
Kilka lat temu próbowałem przekonać władze do zainwestowania w lepsze wykorzystanie sieci kolejowej, ponieważ w wielu aglomeracjach odgrywa ona rolę metra. To, co władze zrobiły z tym pomysłem, zakrawa na gorzki śmiech- linia kolei miejskiej, kursując chyba co godzinę, nigdy nie będzie żadną nawet namiastką metra. Zmarnowano masę pieniędzy podatników- bodajże 70 mln PLN- na coś zbytecznego, wykorzystywanego mniej niż marginalnie.

Pociągi podmiejskie PKP gdy jeszcze działały, też były czymś z krajów trzeciego świata. Podróżowałem takim pociągiem- widmem trasą średnicową raz, kilka lat temu. Przeraźliwie brudny i zdewastowany pociąg był prawie pusty, mimo iż jechał przez centrum miasta, pasażerowie zamierali w przerażeniu bo przemieszczała się po nim szajka złodzei bezceremonialnie okradających pasażerów.
Takie coś byłoby niemożliwe nigdzie indziej w pierwszym czy drugim świecie- tam kolej jest pełna pasażerów, schludna i czysta. Tak samo jak dla mnie szokiem było getto w stylu warszawskiej Pragi, do niedawna kompletnie podziurawione i zdewastowane chodniki w centrum miasta na wprost Pałacu Prezydeckiego, bezładne szyldy, chaotycznie rozstawione stragany przekupniów, chodniki zastawione samochodami. Chaos i bałagan.
Warszawa jest już od dawna miastem Trzeciego Świata. Niedowiarków zapraszam na podróż do Rio de Janeiro, Buenos Aires czy nawet Pragi czeskiej i przejechanie się w nich pociągami podmiejskimi, a następnie dokonanie tego samego w Warszawie. Różnice są zwykle in minus. Zapraszam też na przechadzkę po centrach tych miast. Tamte miasta to zadbane, nawet jeśli tylko w swych centrach, metropolie. Warszawa na tym tle przypomina nawet nie trzeci, a IV świat.

Pamiętam jak przybyłem na swoją brytyjską uczelnię po raz pierwszy. Mój ośrodek badawczy, chyba najlepszy w Europie w tej dziedzinie, okazał się być połączonymi domkami jednorodzinnymi otoczonymi zwykłym trawnikiem. Cała uczelnia stanowiła połączenie typowych wielkich budynków dydaktycznych z osiedlem dwupiętrowych domów i kamienic, które uczelnia stopniowo wykupowała od prywatnych właścicieli.
Ludzka skala, brak zadęcia na typową dla polskich uczelni gigantomanię. Jakoś nigdy w Polsce nie widziałem miasteczka uniwersyteckiego, które byłoby po prostu zamkniętą dla ruchu siatką ulic, zwykłym fragmentem oddalonego od centrum spokojnego osiedla z kamienicami i domami. Mój instytut to były trzeszczące i wymagające ciągłych napraw połączone ze sobą około 100-letnie zwykłe 2-piętrowe domy, w których poburzono przepierzenia, a dawny salon jest dziś pokojem socjalnym.
Studenci mieszkają głównie na kwaterach prywatnych. Niektóre dzielnice prawie w 100 % zaludnione są przez studentów. Akademiki to rzadkość, przeznaczana często dla zagranicznych studentów lub tych z pierwszego roku. Są drogie, droższe od kosztów mieszkania w wynajmowanym wspólnie mieszkaniu.
Imprezy studenckie kwitną. Gazety studenckie rozpisują się o całonocnych nie zawsze legalnych street parties- spontanicznych ulicznych imprez z muzyką jungle, raggajungle i d’n’b, o tym jak uczestnicy tańczą jeszcze w promieniach wschodzącego słońca. W odróżnieniu od Polski, liczba imprez jest ogromna, typowy Brytyjczyk tańczy cały weekend, trwający tu od czwatku do niedzieli. Palenie papierosów jest niezbyt popularne, natomiast ostatnia zmiana kategorii marihuany i depenalizacja jej palenia spowodowała iż popularnością prześcignęła ona papierosy.
Kodeksy uczelni jednakże zakazują zażywania narkotyków oraz regulują nawet ilość alkoholu wypijaną przez studenta tygodniowo. Nie widać jednakże by te zapisy były zbytnio przestrzegane- szczególnie miękkie narkotyki- marihuana lub amfetamina, są tu aż nadto popularne, a w czasie imprez są sprzedawane najzupełniej jawnie zwykle w okolicy toalet, mimo iż brytyjskie prawo dopuszcza tylko sprzedaż samych nasion marihuany, a za sprzedaż narkotyków miękkich wciąż przewidziane są kary.
Uczelnia posiada mnóstwo rozmaitych klubów i kółek zainteresowań. Należę tylko do jednego dla obokrajowców, które regularnie co tydzień objada się ciastkami i opija soczkami za uczelnianą, czyli wspólną kasę (uczelnie w Wlk. Brytanii są płatne, a czesne bywa wysokie). Organizujemy rozliczne wycieczki po okolicy do miejsc na które miejscowi studenci reagują spazmatycznym śmiechem, ale dla nas cała ta okolica jest czymś nowym i wartym poznania.
Sporty, jak na większości uczelni zachodnioeuropejskich, są nieobowiązkowe, co nie znaczy że nikt ich nie uprawia. Na mojej uczelni prężny jest „Snowriders Club”, klub fanatycznych snowboardzistów, który potrafi na przykład w pół tysiąca osób wyjechać armadą autokarów w Alpy zalewając zupełnie jakąś miejscowość tłumem osób z jednego tylko miejsca. Ponadto na jego prężność wpływa fakt że pół godziny drogi z uczelni znajduje się całoroczny sztuczny stok ze snowparkiem dla snowboardzistów zbudowany wewnątrz gigantycznej hali.
Ponadto największa część studentów uprawia skateboarding, a strój skejta jest tutaj niemalże obowiązkowym mundurkiem przynajmniej wśród mężczyzn, z którego wyłamują się jedynie cudzoziemcy często podlegający jakimś abstakcyjnym dla Brytyjczyków konwenansom.
Jedzenie jest zapewniane przez uczelnianą stołówkę oraz sieć prywatnych fast-foodów wokół uczelni. Na ogół jest drogie, typowy posiłek kosztuje ok. 15 PLN. Jak chyba wszędzie w Europie Zachodniej, w stołówce jest opcja wegetariańska dla wegetarian i osób które w związku z przekonaniami religijnymi nie jedzą mięsa (znaczna część hindusów, buddystów, rasta). Opcja wegetariańska jest także normą podczas wszelkich uczelnianych posiłków dla uczestników seminariów, konferencji, szkoleń.
Dla Polaka brytyjskie uczelnie to inny świat. Tolerancyjny, szokujący szacunkiem dla mniejszości. Badania pokazywały iż kodowanie egzaminów dawało większe szanse i wyższe oceny czarnoskórym i osobom z mniejszosci seksualnych niż w przyadku egzaminów niekodowanych. Uczelnia jak szalona dbała o mniejszości, wypełniało się rozmaite ankiety etc. Zresztą reklamowała się ulotkami chcąc przyciągnąć jak najwięcej studentów z całego świata.
Między polskimi uczelniami a ich brytyjskimi odpowiednikami jest przepaść. Tam jest luz i ciężka praca w warunkach konkurencji, tutaj jest sztywność na pokaz i praca chyba znacznie mniej intensywna.
Jakoś tak przypadkiem dziś zainteresowałem się jedną z branż, w której od lat działa państwo, a ona sama wciąż jest upaństwowiona. Jakość usług jest łatwo mierzalna, po prostu wystarczy rzucić okiem na ofertę i porównać ją z innymi krajami Grupy Wyszehradzkiej lub UE25.
Przeszedł mnie zimny dreszcz. Jacie, jak państwo potrafi zniszczyć, zepsuć. Państwo demoluje gospodarkę, porusza się jak słoń, chcąc pomóc gniecie i roztrąca, niszczy równowagę na rynku. Miast stać z boku, jako sędzia boczny, wepchało się ze swą gracją w sam wir wydarzeń, chcąc co gorsza samo robić to i owo.
Współczujmy obywatelom tego kraju. Gdyby cierpienie uczyło, Polska byłaby wodotryskiem wiedzy wszelakiej. A tak są wydani na pastwę dla nich wyjątkowo okrutnej obłudy mas polityków, którzy ekonomii uczą się słuchając wywodów innych posłów.

Kiedyś wiele podróżowałem kolejami. Mieszkając w RFN czy we Francji, podróżowałem często, bo na ogół był to niezawodny, wygodny, fascynujący widokami za oknem i niedrogi środek transportu. Większość europejskich przewoźników ma tak korzystne, pełne ofert systemy taryfowe, że aż zachęcają do podróżowania.
Niestety- po przekroczeniu granicy z Polską trafiamy w inny świat. Świat, w którym koleją jeździć nie sposób- odpycha i komfort, i ceny, i fatalna oferta jaką kolej ta daje podróżnym. Nie ukrywam, ze sympatią PKP nie darzę, cenię sobie natomiast szeregowych kolejarzy, którym raczej współczuję. Bo nie mogą być pewni o swoje miejsca pracy, a perspektywy na przyszłość są raczej smutne- neoliberałowie straszą masowymi zwolnieniami, i raczej nie przewidują rozwoju tego środka transportu w Polsce, mimo że w porównaniu do innych krajów mających świetne koleje, przede wszystkim w Polsce ten rozwój byłby bardzo potrzebny. Skąd się wobec tego biorą takie różnice między stanem kolei i jej perspektywami w Polsce, a gdzie indziej na świecie?
Najlepsze koleje
Jakie są najlepsze koleje na świecie? Jeśli mierzyć ich przydatność dla społeczeństwa wyrażoną

liczbą podróży na mieszkańca rocznie, to prym wiodą koleje japońskie (statystyczny Japończyk korzysta z nich około 30-krotnie częściej niż Polak) i szwajcarskie (przeciętny Szwajcar jeździ koleją 10-krotnie częściej niż Polak). Być może to co piszę nie spodoba się to co poniektórym, ale faktem jest że w tych dwóch krajach funkcjonują liczne prywatne przedsiębiorstwa kolejowe które nigdy nie były upaństwowione, i zawsze pozostawały w ręku prywatnym.
Niektóre spośród tych firm były bardzo innowacyjne, ich zarządy miały świetne pomysły, i były one wzorem do naśladowania dla innych przewoźników. Przewoźnicy prywatni mają liczne zalety których nie ma przedsiębiorstwo państwowe: są bardziej innowacyjni, szybciej dostosowują się do wymagań stawianych przez zmiany na rynku. Mają też wady- często usiłują uzyskać pozycję monopolisty na rynku, a następnie tą pozycję wykorzystać wyciskając zyski ku szkodzie pasażerów, wobec czego ich bilanse muszą być ściśle przez państwo nadzorowane.
Przedsiębiorstwa państwowe mają za to inne wady: zwykle opierają się na prostej gospodarce

nakazowej, nie są elastyczne, i rzadziej wykazują innowacyjność. Krytycy wskazują, że przedsiębiorstwa państwowe zazwyczaj zastygają wobec przemian na rynku, i z czasem go tracą na rzecz innych form transportu. Niemniej, mimo w Europie jest wiele kolei państwowych, ale trudno jest wśród nich wskazać państwowe przedsiębiorstwo kolejowe które zastygłoby bardziej niż PKP!
Skąd się biorą innowacje?
Na rynku kolejowym, jak zresztą na każdym innym, ważna jest konkurencja poprzez porównanie działalności jednej firmy z działalnością innych firm (zwana konkurencją poprzez emulację). Przewoźnik który nie wprowadzi jakiejś innowacji i pozostaje w tyle za rozwojem technologicznym, może być łatwo zidentyfikowany jeśli na rynku działa kilkunastu przewoźników. Jeśli na rynku jest mało przewoźników, wówczas konkurencja przez porównanie zamiera, bowiem mała liczba podmiotów ogranicza ilość podmiotów zdolnych do wprowadzenia innowacji. Można się spodziewać że na rynku obsługiwanym przez jednego przewoźnika nie będzie czego naśladować, a brak innowacji może spowodować stagnację rozwoju danej branży i wypadnięcie z obsługiwanego rynku na rzecz innych gałęzi transportu.

Według mnie w Polsce to właśnie brak innych przewoźników pasażerskich na rynku doprowadził do tego, że PKP, pozbawione jakichkolwiek innowacyjnych konkurentów, zastygło w bezruchu samemu nie będąc twórcze, i jeszcze nie mając nawet kogo naśladować! Ja jestem za konkurencją, właśnie po to by pojawiło się wiele różnych pomysłów na wożenie pasażerów, wiele różnych metod zdobywania pasażerów, wykorzystywania taboru i tak dalej. Konkurencja ożywia innowacje, konkurencja też utrudni działalność „nieuczciwym i nieudolnym dyrektorom”, ponieważ porównanie z konkurentem łatwo obnaży ich partactwo- o tym należy pamiętać krytykując ten pomysł.
Granica światów

Przekraczamy granicę Polski, jadąc koleją, czy to z Czech, czy to z Niemiec. Jadąc ongiś z Czech pamiętam, że byłem ubrany zupełnie na biało, i mimo wielu podróży koleją po Czechach do różnych atrakcyjnych turystycznie miejsc i wyglądaniu przez okno z pociągu, biel była nadal biała. W Polsce wystarczyła jazda EZT-em podczas powrotnej podróży z Czech, by biała koszulka miała od razu czarne smugi brudu. Czeskie pociągi były zadziwiająco czyste, brak było jakichkolwiek „plam brudu”, zacieków i rdzy, jakich pełne są polskie pociągi. I co najważniejsze- kursowały zadziwiająco często, oferując rocznie 115 mln pociągokilometrów, czyli mniej więcej tyle ile kursuje obecnie w ponad 3-krotnie większej Polsce. Linie lokalne, w Polsce nieobsługiwane wcale, miały w Czechach, dzięki zastosowaniu lekkich wagonów motorowych, rozkład jazdy jakiego nie mają w Polsce nawet główne linie ze sporym ruchem pasażerskim, oraz nader licznych klientów. 13 par połączeń dziennie między małymi wioskami i miasteczkami? W Polsce to szok, w Czechach to norma.
Taryfa odpychająca

Niemieckie koleje wcale nie są takie drogie, jeśli się wie jak z nich korzystać lub ma się kartę stałego klienta. Tutaj regułą są atrakcyjne taryfy, sam miałem roczny bilet na sieć transportu zbiorowego w regionie gdzie mieszkałem, i był on około 10-krotnie tańszy niż podobna oferta taryfowa kolei polskich. Pociągi regionalne na głównych liniach kursują co 30 albo 60 minut, i tylko na liniach z bardzo małym ruchem oferowany jest cykl 2-godzinny.
Również Szwajcaria ma atrakcyjne taryfy- mimo że sieć kolejowa podzielona jest miedzy 57 przewoźników (z których największym jest federalna kolej SBB) to często używane są sieciowe bilety abonamentowe na cały rok, lub karty uprawniające do 50-procentowej zniżki. Młodzież do 25 roku życia może kupić abonament uprawniający do bezpłatnego podróżowania po godzinie 7 wieczorem. Oczywiście wszystkie te bilety są ważne na całej sieci kolejowej obsługiwanej przez różnych przewoźników.
Również Czechy kuszą amatorów częstych podróży koleją kartami stałego klienta i niskimi cenami biletów. Natomiast system biletowy w Polsce straszy od wielu lat archaizmem, a ostatnie niewielkie zmiany w taryfach (wprowadzenie biletów weekendowych) wywołane były raczej troską postulujących o to organizacji ekologicznych, zabiegających o uratowanie kolei od zupełnego upadku, niż dziełem innowacyjności „pekapowskich speców”. Ci spece zwykle bazują na pomysłach rożnych miłośników kolei, którzy starając się przeciwdziałać upadkowi, ślą swe pomysły do PKP. Nie zaobserwowałem nigdy by innowacje takie pochodziły z wewnątrz tego skostniałego monolitu, którego dyrektorzy popularnie zwani są przecież „betonem”.
Wizyta u pani z okienka

W Czechach czy na Węgrzech nie musiałem pytać o rozkład jazdy- czytelne tabele dla wszystkich linii danego regionu oraz schematy linii były zwykle rozwieszone na stacjach, i każdy średnio rozgarnięty podróżny mógł sam wszystko sprawdzić. W Polsce ponoć też tak ongiś informowano pasażerów, lecz widać dawno ten wydawałoby się logiczny sposób zarzucono. Dziś trzeba się pytać pani z okienka. Jest regułą że pani z okienka jest mocno niedoinformowana, i o rozkładzie kolejowym wie niekiedy mniej niż osoba która często podróżuje w dane relacji i o konkretne połączenie pyta. Na pytanie- jak do jadę do A, pani wiele razy powiedziała mi że mogę dojechać tylko do B, leżącego w tamtym kierunku, ale jak jechać dalej, to ona nie wie. Wertowała swoją księgę, ale najczęściej pomóc nie umiała.
Bez porównania lepsza informacja jest za to w Internecie, jest to zresztą chyba jedyny sprawnie działający system informacji o ofercie PKP, co powoduje że kolej ma za pasażerów wielu użytkowników Internetu potrafiących się doinformować samodzielnie o ofercie tej państwowej firmy, z reguły średnio się stanem doinformowania klientów przejmującej.
Zrobieni w jajo

Dla stojącego z boku obserwatora jest dość czytelne to co się wydarzyło na PKP. Stanowiska decyzyjne, ogromna ich liczba od managerów niskiego i średniego szczebla, po samą górę tej dużej firmy, są obsadzone przez osoby bez należytego wykształcenia, bez odpowiednich kwalifikacji, ani nawet bez elementarnego poczucia estetyki, co ma swój efekt w postaci odpychającego wyglądu przypominających bazary dworców czy zaniedbanego taboru kolejowego.
To po prostu efekt "wewnętrznej kariery"- po latach pracy w tej firmie na wysokie decyzyjne stanowiska awansowało wiele osób o bardzo niskich kwalifikacjach. Wydaje się, że znaczna część kadry managerskiej grupy PKP to osoby „wywindowane” drogą wewnętrznych awansów "od maszynisty do szefa spółki". Są to osoby które nie znają się ani na marketingu, ani na zarządzaniu. To wynikiem ich „niedomagania” są brudne pociągi, przestarzały tabor, oraz księżycowa gospodarka finansami.
Sam pamiętam jak rozmawiając ze znajomym ekologiem o dyrektorach „Pekapu”, usłyszałem opinię że przedsiębiorstwem tym rządzą „bazarowi menedżerzy”, którzy mogliby pracować w bazarowym kantorze, a nie w przedsiębiorstwie tych rozmiarów. Spojrzenie na dokumenty wydawane przez PKP potwierdza tą opinię: w Raporcie Rocznym z roku 2000 błędy są tak karygodne (wielkość przewozów towarowych błędnie zaniżono aż 1000-rotnie, a te same wskaźniki miały różne wartości na poszczególnych stronach raportu) że w moich oczach zdyskwalifikowały one całą kadrę zarządczą tej firmy. Zresztą, niektórzy z tych managerów rzeczywiście mieli bazarowe konotacje: niejaki Jan J, dawny szef PKP, robił interesy finansowe w imieniu PKP z kantorami na bazarze!
Szynobus analfabetów

Wagony motorowe mogły być wprowadzone na szeroką skalę już kilkanaście lat temu Jeśli zarząd, znając się na gospodarce finansami, potrafił przewidzieć przyszłe wydatki na świadczenie przewozów pasażerskich, to wówczas nawet początkujący ekonomista mógłby wyliczyć, że zastosowanie na szeroką skalę wagonów motorowych przyniosłoby miliardy złotych oszczędności, bez zainwestowania żadnego kapitału- wszak w świecie przewoźników normą jest leasingowanie taboru, co nie wymaga żadnego kapitału początkowego, bowiem za tabor płaci bank (leasingodawca), a przewoźnik (leasingobiorca) opłaca tylko comiesięczne opłaty.
To, że PKP tego nie zrobiły, wytłumaczyć można jedynie dalekoposuniętym analfabetyzmem ekonomicznym niegodnym rozgarniętego ucznia liceum! Wystarczy jedno spojrzenie na wyliczenia, by przekonać się że koszt pociągokilometra wagonu motorowego (około 6 PLN), uwzględniając koszty leasingu jest kilkakrotnie niższy niż koszty prowadzenia klasycznych składów! To, że tego do dziś nie zrobiono, świadczy o tym, że cała góra „Pekapu” nadaje się do natychmiastowej i bezwzględnej wymiany, bez żadnych wyjątków.
Bowiem by coś zmienić na PKP, konieczna jest gigantyczna czystka wśród wszystkich szczebli managerów, czego zresztą nie ukrywa wielu polityków. Wydaje się, że wymiana „zastygłych w bezruchu” managerów z PKP nawet na osoby bez żadnego doświadczenia, bezpośrednio po studiach, spowodowałaby ogromną poprawę stylu zarządzania przedsiębiorstwem oraz stosunku tej firmy do klientów. Wymiana managerów wszystkich szczebli mogłaby pociągnąć za sobą wymianę nawet kilku tysięcy osób, i z pewnością wniosłaby wiele nowej energii w to zastygłe przedsiębiorstwo.
Pytanie tylko, czy to uratuje „zrobionych w jajo” szeregowych pracowników PKP, których zwalnia się najszybciej i najłatwiej, i którzy przy obecnej niewielkiej pracy przewozowej w zasadzie mają coraz mniej do roboty i słusznie obawiają się o przyszłość swoich miejsc pracy. Dziś kolej jest w stanie takiego upadku, że potrzeba wielu lat by ją odbudować. Pytanie tylko, czy ci szeregowi pracownicy kiedykolwiek połapiąą się, przez kogo są rządzeni. Są to raczej osoby nawet bez wykształcenia właściwego przeciętnemu absolwentowi jakiejkolwiek polskiej uczelni, nie wspominając o dobrych absolwentach najlepszych polskich i zagranicznych uniwersytetów.
Pobudka?
Proponuję by pracownicy kolei wreszcie się obudzili i spojrzeli uważniej na swoich przywódców- ci bowiem ewidentnie ich zwodzą i nimi manipulują. Postronnemu obserwatorowi wydaje się, że pracowników PKP wyprowadzono na manowce, i wątpliwe jest czy z tego położenia jeszcze uda się wyprowadzić bez „znacznych strat w ludziach”. Nadzieją są spółki samorządowe, ponieważ tam struktury firmy buduje się w zasadzie od nowa, ale na to nieufni związkowcy zwykle zgodzić się nie chcą, choć wydaje się że w obecnej sytuacji nie jest to wcale takie złe wyjście z pozostania w pozycji na manowcach.
Ideałem wydaje się kolej, która zarządzana jest przez kompetentnych adeptów marketingu, zarządzania, ekonomii. Jako że często zajmuję się rekrutacją personelu, zapewniam że znalezienie poprawnie wykształconych osób, znających języki obce itd. (a daję głowę że obecni managerowie z PKP ich nie znają) wymaga w zasadzie zamieszczenia ogłoszenia w prasie oraz zweryfikowania prawdziwości danych w podaniach kandydatów.
Jakie to przykre że związkowcy z PKP nie chcą dostrzegać że w zarządzie PKP króluje nepotyzm, znaleźć tam można żony i córki polityków etc. Proponuję, by jako swój główny postulat powzięli kategoryczne żądanie zatrudnienia kompetentnych osób, i wymiany całej „skompromitowanej” góry na osoby o poprawnych kwalifikacjach do zarządzania przedsiębiorstwami. Wówczas mogą się spodziewać poprawy. Natomiast w obecnej sytuacji- raczej zmian na dobre oczekiwać nie powinni, bowiem bazarowi managerowie wciąż nimi rządzą. Dowodem są „bazarowe” dworce i „bazarowe” strony internetowe. Przecież nawet strona internetowa czasopisma kolejowych związków zawodowych przez lata była na wyższym poziomie informatycznym i estetycznym niż wytwory „wybitnych speców od marketingu” z PKP!
Czy polskie koleje wygrzebią się z fatalnego stanu upadku, w jakim się znajdują? Śmiem wątpić, a władzom PKP w ogóle nie ufam, zresztą podobnie jak wielu szeregowych kolejrzy. Uważam, że w Polsce ma szansę ziścić się czarny sen jaki znam z podróży po Hiszpanii- kolej w tamtym kraju to środek podróży dla turystów, nieatrakcyjny dla miejscowych poza kilkoma nowowybudowanymi liniami i liniami podmiejskimi, ponieważ jeździ ona powoli i rzadziej niż autobusy, a co więcej, z uwagi na liczne strajki potrafi przestać funkcjonować na kilka dni, albo też ma inne natręctwa w rodzaju braku miejscówek, wobec czego korzystanie z niej jest raczej obarczone ryzykiem niepewności.
Kolej w Hiszpanii wozi turystów, a zwykli pasażerowie gremialnie wybrali bardziej niezawodne, tańsze i częściej kursujące autobusy. A kolejarze tam wciąż strajkują, choć trudno już postronnemu pasażerowi dociec o co i przeciw czemu. Bowiem ja po podróży kolejami hiszpańskimi wybór pasażerów, czyli autobusy, raczej rozumiem, i powrót do innych krajów gdzie koleje są po prostu normalne, tzn. kursują często i są niezawodne, był dla mnie olbrzymią ulgą. I taką samą ulgą jest dla wielu Europejczyków opuszczenie sieci PKP poprzez czy to zachodnią, czy też południową granicę. Być może także tą ulgę odczują także polscy kolejarze, gdy stan ich przedsiębiorstwa zacznie się wreszcie polepszać dzięki wysiłkom „normalnych” managerów, pochodzących choćby i nawet z byle ogłoszenia.

W swym życiu spotkałem osoby, które stanowczo sprzeciwiały się programowi budowy autostrad w Polsce. Blokowały one pismami i odwołaniami proces budowy, usiłowały zorganizować sprzeciw rolników przeciwko budowie autostrady, by spostrzec, że tym na ogół nie idzie o zablokowanie budowy autostrady, lecz o uzyskanie jak najlepszych cen za wywłaszczane grunty. Osoby te, głównie wywodzące się ze środowisk ekologicznych, nie tylko krytykowały niszczenie miejsc przyrodniczo cennych przez nową inwestycję, ale co najważniejsze, podważały sens budowy autostrad w ogóle. Ja jednakże rozumiem argumenty i tych, którzy są za budową autostrad, jak i tych którzy są stanowczo przeciwko. Gdzie zatem leży problem?

Jeśli głębiej przepytać zadeklarowanego przeciwnika autostrad, dlaczego jest im przeciwny, to z dużym prawdopodobieństwem odpowie on że ludzie powinni zamiast samochodami jeździć koleją, a sama kolej jest niszczona przez wielkie koncerny, które chcą zarobić na sprzedaży samochodów i paliwa dla nich. Jest to, ogólnie mówiąc, bardzo ponaciągana teoria spiskowa, która bierze swój początek w latach 30-tych XX wieku i za nic ma fakty ekonomiczne. Ta teoria jest raczej rozpowszechniana przez kolejowych związkowców, nie chcących dostrzec belki 3-krotnego przerostu zatrudnienia we własnym oku i usiłujących zepchnąć winę na czynniki zewnętrzne. Bo winę za upadek kolei w Polsce w dużej mierze posiada sama kolej z jej związkowcami wytrwale blokującymi próby zmian własnościowych.
Kolej w Polsce nie działa nie dlatego, że za jej upadkiem stoją mityczne „koncerny motoryzacyjne”, ale dlatego, że od roku 1926 roku jest opanowana przez niepokonane lobby związków kolejarskich, które kontroluje ten sektor i de facto rozdaje karty. PKP powstało w 1926 roku nie dlatego, że kolej państwowa to lepsza forma prowadzenia działalności kolejowej niż forma prywatna poddana regulacji w celu uniemożliwienia pobierania renty monopolu. PKP powstało dlatego, ponieważ, jak podaje Norman Davies, kolejarze dostali własny monopol państwowy w nagrodę za pomoc w obaleniu polskiej demokracji parlamentarnej po zaledwie 6 latach jej funkcjonowania. Kolejarze w kluczowym momencie działań junty wojskowej obalającej demokratyczny rząd zastrajkowali, odmawiając przewiezienia wojsk spieszących na pomoc obalanemu rządowi. Nagrodą było PKP- dziś przezywane przez im niechętnych użytkowników jako Polska Kraść Pozwala, Pozostałości Kolei Polskich, Powolne Koleje Polne etc.
Kolejarze-związkowcy opanowali zarząd kolei doprowadzając niekiedy do tzw. syndykalizacji zarządzania, sprzeciwiają się jakimkolwiek planom reform tego sektora i zwalczają jak mogą wszelkie przejawy konkurencji i najmniejsze plany prywatyzacyjne. Wiedzą , że jeżeli na rynku zaistnieje sensowna konkurencja w sektorze kolei, to nie będzie na nim miejsca dla PKP. Pracownicy PKP właśnie dlatego tak bronią swego zardzewiaego imperium, ponieważ jako insiderzy najlepiej wiedzą, jak bardzo PKP odstaje od realiów rynkowych i jak orgromne zmiany zajdą w ich organizacji po zakończeniu okresu ochrony monopolu PKP.
Kolej wciąż ma monopol na zbiorowy transport pasażerski. Polskie drogi są na ogół fatalne, i przewoźnicy autobusowi nie mogą podkopać pozycji kolei na głównych liniach naszego kraju. Dopiero budowa autostrad spowoduje, że kolej zmierzy się z rzeczywistą konkurencją motoryzacji indywidualnej i przewoźników autobusowych którzy wyrwą jej wszystkich podróżnych jeśli dalej będzie oferowała to co oferuje. O tym, że autobusy mogą zmusić kolej zawłaszczoną przez związki zawodowe do rzeczywistej walki o pasażera, świadczy casus Hiszpanii, gdzie kolej, z fatalną jakością usług, owszem jeździ, ale wozi głównie cudzoziemskich turystów, natomiast obeznani z rzeczywistością „tubylcy” jeżdżą szybszą i częstszą komunikacją autobusową, w której nie ma państwowego monopolu. Kolej hiszpańska, przegrawszy z komunikacją autobusową w relacjach międzymiastowych (niemal wszędzie poza siecią szybkiej kolei AVE), musiała postawić na subwencjonowaną przez państwo budowę od podstaw linii kolei szybkiej z pociągami w stylu francuskich TGV.
Patrząc na dotychczasowe tendencje, na kolei państwowej w Polsce spokojnie można postawić krzyżyk. Jedyne, co jest w stanie zmusić tą zmutowaną przez lata monopolu organizację, to konkurencja ze wszystkich stron- przewoźników lotniczych z powietrza, i przewoźników autobusowych z lądu. Dopiero kompletnie puste pociągi zmobilizują przerażonych utratą klientów kolejarzy, nic więcej. Ale kolejarze moga okazać się sprytniejsi i to wpływowe lobby jest w stanie nawet wprowadzić przepisy ograniczające wolność działania przewoźników autobusowych, już dziś związaną silnymi organiczeniami w wejściu na rynek i świadczeniu usług. Zresztą popatrzcie na projekt ustawy o transporcie publicznym, dający prawo do zablokowania konkurencji autobusowej jeśli na danej trasie jest równoległa linia kolejowa!
Wprowadzenie konkurencji przewoźników na sieć kolejową jest alternatywą, ale nawet w Europie, gdzie liberalizacja kolei przoduje w europejskim porównaniu, tylko w Szwecji i Wlk. Brytanii udało się o w pewnym stopniu zrealizować, a efektem był ogromny wzrost liczby podróżnych (w Wlk. Brytanii z 740 mln z okresu przed reformami do nieco ponad 1 miliarda podróżnych w 2004 roku). Inne kraje, mimo postępów z liberalizacją rynku kolejowego, są wciąż daleko w tyle. W Polsce pod względem liberalizacji rynku dla innych przewoźników nawet nie jest tak źle, znacznie gorzej jest np. w takich krajach jak Francja czy Belgia, gdzie związkowcy usiłują blokować nawet jakiekolwiek rozmowy o konkurencji na kolei.
Koleje państwowe nie zdegenerowały do cna jedynie tam, gdzie były wystawione na silną konkurencję. W Wielkiej Brytanii kolej miała za konkurenta zderegulowaną, zliberalizowaną sieć autobusową, i dzięki temu pozostała wysokorentowna w porównaniu do swych mniej europejskich konkurentów. Kolej brytyjska przez prywatyzacją i tak była gwiazdą w Europejskim porównaniu, i pokrywała relatywnie największą część swych kosztów wpływami z biletów.
Nadzieja na reformę polskiej kolei jest nie w samych kolejach- bo konkurencja na torach, praktykowana w innych krajach, to w Polsce wciąż teoria, choć są juz pierwsze jaskółki. U nas bowiem mamy do czynienia z mafią związków zawodowych zazdrośnie strzegących swego stanu posiadania. Nadzieja na reformę polskiej kolei leży w przewoźnikach autobusowych i lotniczych, którzy mogą ze skutkiem odebrać pasażerów, i pozostawią tym samym monopolistę z jego związkowcami na bruku. Dziś na wielu trasach krajowych samoloty kursują częściej niż pociągi (choćby casus relacji Warszawa- Kraków, Warszawa- Gdańsk lub Warszawa-Wrocław) a osoby na szczycie hierarchii społecznej coraz rzadziej korzystają z usług kolei.
Trudno się temu dziwić. Polskie dworce wyglądają jak skrzyżowanie lumpeksu ze szmatexem, pełne są smrodu, brudu etc. Nawet jeśli nieliczne i kursujące tylko pomiędzy wielkimi aglomeracjami pociągi Intercity są jeszcze czyste i schludne, to dojście do nich wymaga przeprawy przez odrażające na ogół polskie dworce. Kolej zdycha, i mimo wszystko jeszcze sporo jej zostało do dna.

Mieszkam na północy Anglii, w dzielnicy dla Hindusów, Polaków, i Jamajaczyków, głównie rastafarian (bo były tam najtańsze mieszkania). Byłem zszokowany tym jaka miła jest tutaj policja. Nie zaczepiają ludzi jak w Polsce, są mili, uśmiechają się, nie noszą broni przy sobie. Jak kiedyś hałasowaliśmy na ulicy jeszcze jako szczyle z liceum, to przyjechał jakiś "Bobie" (slangowa nazwa policjanta brytyjskiego) i nas niezwykle uprzejmie, ale stanowczo przekonał do przeniesienia się gdzieś indziej, tłumacząc cierpliwie że tutaj dostaniemy w pysk od miejscowych. W Polsce znam tylko określenie "psy" i "pały". Nie ma niczego nieco choćby bardziej sympatycznego, czegoś równie miłego jak angielskie "bobies".
W Anglii nie zanikła instytucja stójkowego- policjantów na ulicach jest pełno, ale ci policjanci są mili i sympatyczni. Zdaje się że zamiast bezwzględnie stosować się do litery prawa, dbają przede wszystkim o dobre imię swojego fachu, a wcielanie niekiedy trącących Wielkim Bratem i totalitaryzmem wymysłów polityków zostawiają najwyraźniej na potem, bo prawo w Wielkiej Brytanii jest egzekwowane z pewnym "marginesem" , "przestrzenią", która sobie istnieje pomiędzy literą prawa a normami które są wcielane w życie. Prawo prawem, życie życiem- możnaby zauważyć.
W parku gdzie codziennie ćwiczę capoeirę (brazylijski taniec walki) przechadza się mnóstwo patroli policyjnych, możliwe że w celu wyłapywania wyprowadzających tu psy- bo psich kup tu w ogóle nie ma). Ale nie zaczepiają ludzi pijących sobie jakieś alkohole albo palących jointy (w parku urządzane są przez mieszczan pikniki gdzie praktycznie wszystkie młodsze osoby palą zioło, niektóre- nieco zbyt wiele jak na moje odczucia). Nawet jak policjantki przechadzają się koło skejtparku, to nie ma tam takiej paniki jaka byłaby w Polsce- po prostu nikt nikomu nie wadzi. Policjantki sprawdzały coś zaraz obok na korcie tenisowym, a na skejtparku nie było żadnego zdenerwowania, mimo iż tutaj młodsza ludność generalnie "posiada" przy sobie marihuanę. Poza tym innym razem ścigano jakiegoś zbiega który ukrył się koło skejtparku i młodzi skejci wcale się policji nie bali tak jak w Polsce (gdzie przeszukuje ona ich w poszukiwaniu marihuany), a nawet pomagali policjantom. W parku grasowali za to przestępcy seksualni- na moich oczach jakiś mężczyzna próbował objąć nastoletniego skejta.
W Anglii widziałem obraz którego w Polsce nigdy nie widziałem- podczas festynu policjanci pilnowali porządku wokół namiotu z imprezą ragga- dubową zorganizowaną przez miejscowych rasta. Wszyscy palili dużo zioła, policjanci stali z boku i nie zakuwali pół świata w kajdanki. W Polsce na wszystkich imprezach reggae na jakich byłem nikt nigdy nie wpadł na pomysł zapewnienia tańczącym ochrony z rąk policji nawet jak organizowano je za miejskie pieniądze (tak tak, jeszcze za pieniądze z kasy "Komisji d/s rozwiązywania problemów alkoholowych"- :P). Bo po prostu policja w Polsce jest tak nieżyciowa że nie byłoby możliwe wykorzystanie jej do takiego zadania.
Policja w Anglii jest miła i w miarę życiowa. Ingeruje dopiero gdy "nie czyń drugiemu to co tobie niemiłe" jest złamana, dopiero gdy inna osoba ogranicza wolność swej ofiary. To jest takie wolnościowe podejście, i nie przeszkadza się z tego co zauważyłem jednostce w jej działaniach, jeśli nie przynosi ona szkód innym ludziom i sama sobie zanadto nie szkodzi, na tyle by w imię miłości bliźniego ją tam od czegoś na siłę odciągać. Policja w Wielkiej Brytanii raczej nie bierze na siebie odpowiedzialności za wymysły totalitarnych polityków i stworzyła pewien wyczuwalny dystans pomiędzy tym czego formalnie nie wolno, a tym co się egzekwuje. Ciekawe czy to jest przyczyną jej większej niż u nas popularności w społeczeństwie?

Przebywając już jakiś czas w Wielkiej Bytanii zauważyłem, jak religia dostosowała się do tutejszego społeczeństwa w myśl zasad ekonomicznych i reguł popytu. Ta religia strasząca śmiercią, cmentarzami, piekłem, zdaje się zanikać. Rozkwita za to jej „wesoła” wersja, w zasadzie pomijająca wszelkie nieprzyjemne skutki nieprzestrzegania praw boskich oraz zapominająca o śmierci. Jest to wynik swoistej „konkurencji o wiernych” jaka rozgrywa się pomiędzy różnymi wyznaniami, oraz współzawodnictwa o nich z „ziemskimi uciechami”- mediami, imprezami. Religia jako impreza, jako zabawa? Ależ tak.

Jak podaje witryna mojego uniwersytetu, główne religie w Wielkiej Brytanii to: Chrześcijaństwo, Sikhizm, Buddyzm, Hinduizm, Islam, Rastafarianizm, Judaizm. Jednakże wnikajac głębiej w plechę mojego brytyjskiego miasta odkrywam ogromną mnogość wyznań i religii, które nawet nie wiem jak się nazywają. W odległości jakiś 500 metrów od mojego domu jest co najmniej 5 kościołów najrozmaitszych grup wyznaniowych, głównie wywodzących się z chrześcijaństwa. Ponadto pełno świątyń wyznań, których nazw nie sposób odszyfrować.

Panorama miasta widziana z perspektywy mojego domu to szczyty różnych świątyń. Widać kopułę ogromnej synagogi (dziś szkoła tańca nowoczesnego- niestety jak widać judaizm również miewa podobne problemy jak inne wielkie religie), minarety i kopułę ogromnego meczetu górującego nad okolicą i dającego orientalny posmak całej tamtej dzielnicy, oraz gotyckie wieże kościołów różnych wyznań chrześcijańskich. Te również najczęściej zamknięte są na cztery spusty, albo są siedzibą różnych instytucji, sal konferencyjnych albo nawet klubów muzycznych. Jeden taki kościół zamieniony na dwa kluby znajduje się zaraz koło mojej uczelni. Inny gotycki kosciół przeszedł we władanie Sikhów.
Z jednej strony trudno się temu dziwić- koło mojej uczelni znajdują się kościoły w odstępach co kilkaset metrów, i jest to pozostałość po dawniejszej strukturze wyznań, kiedy to ludzie generalnie byli bardziej wierzący i istniała potrzeba budowy licznych kościołów dla wiernych różnych wyznań. Rosnąca laicyzacja społeczeństwa, „sztywny” i tradycyjny model działalności organizacji kościelnych oraz często druzgocząca krytyka w mediach stanowska Kościołów w wielu kwestiach społecznych doprowadziły do sytuacji, w której wiernych ubyło.
Przestały być potrzebne ogromne gmachy kościołów- te, jeśli niewykorzystane dla innych celów, często stoją puste, pobazgrane napisami i otoczone chwastami. Często aż trudno się dziwić powodom dla których odwiedziny kościoła przestały być normą. Ja codziennie w drodze na uczelnię skracam sobie drogę przez teren pobliskiego kościoła. Gotycka, ogromna i poważna świątynia, otoczona gęstym cmentarzyskiem zarośniętych chwastami nagrobków, robi wrażenie wyjętej z horroru. Na planszy pokazującej godziny dawnych nabożeństw ktoś wielkimi literami napisał „peace”- pokój.
Ale w koło tej świątyni są inne, dość żywe kościoły. Małe, niewielkie sale, mieszczące również szkółki niedzielne, chórki gospel. Kościół stał się sposobem spędzania wolnego czasu, wspólnego śpiewania, i czymś czynionym raczej w małym gronie. Kościoły różnych wyznań, których jest wiele, są niewielkie, na 30- 40 osób. Niekiedy są wprost obok siebie, jak to ma miejsce koło mojego domu. Ekonomiści określają ten fenomen mianem customizingu- wyrabiania się klienta, który poszukuje wspólnot religijnych coraz lepiej mu odpowiadających.
Te wspólnoty często stawiają na fun, zabawę, co ma odciągnąć potencjalnych wiernych od innych na ogół rozrywkowych dziedzin życia. Popularne są chóry gospel, śpiewające radosne i żarliwe pieśni o Bogu. Na niektórych kościołach wręcz wiszą wielkie informacje o odbywających się w środku festiwalach chórów gospel, mających przyciągnąć nowych wiernych, i jest to główną formą ich reklamy. Niemalże na wszystkich kościołach widnieją szyldy: „Everybody welcome”- zapraszamy każdego, a drzwi stoją zwykle otworem. Niekiedy na chodnik przed kościół wystawiony jest nawet stojak z reklamą, informujący o możliwości uczestnictwa. Kościoły obrosły klubami, kawiarenkami etc. Niekiedy dla wiernych dostępny jest drobny poczęstunek etc.
Spore znaczenie mają też ruchy religijnopodobne. Najpopularniejszy, szczególnie wsród tutejszej młodzieży to chyba ruch Rastafari, który przywędrował do Wielkiej Brytanii z Jamajki wraz z imigrantami i ich muzyką. Jest on określany jako ruch „duchowej świadomości” i nie posiada w swym głównym nurcie żadnych formalnych struktur, miejsc modlitwy ani liderów. Nie ma on wyznania wiary, nie ustalono nawet w co należy wierzyć i kwestia ta pozostaje otwarta, wobec czego osoba określająca siebie jako rasta może wierzyć w coś innego niż inni rasta, choć jest pewna cecha wspólna- wiara w Boga.
Jest to przede wszystkim styl życia, ze szczegółowymi zasadami ubioru, żywienia się, a nawet fryzury opartymi na dość dosłownie interpretowanym Starym Testamencie. Wiele kontrowersji budzi palenie marihuany (na którego poparcie rastamani rzucają cytatami z Biblii, oraz dosłownym tłumaczeniem biblijnego słowa „kanehbosm”). To właśnie z tej „parareligii” wzięła się ogromna moda na ten narkotyk miękki. Wiele emocji budzą też kuriozalne procesy, jakie rastamani, opierajac się na konstytucyjnej wolności wyznania, wytaczają krajom które przynajmniej częściowo go nie zalegalizowały. Jakiś efekt to miało- w Wielkiej Brytanii rastamani mogą dziś legalnie kupić nasiona „narkotycznych” odmian tej rośliny, i raczej wcale nie ukrywają się z paleniem zioła.
Wizyta na imprezie rastafariańskiej, np. uroczystych obchodach rocznicy urodzin cesarza Ras Tafari (czczonego przez rastafarian, głosił on że pokój na świecie zapanuje wówczas gdy kolor ludzkiej skóry będzie miał takie samo znaczenie jak kolor oczu), jest czymś bardzo przyjemnym. Tutaj jest dobra muzyka, stoły uginają się od bezpłatnego wegańskiego jedzenia i owoców, i w ogóle nie ma jakiejkolwiek przemocy ani przymusu. Rastafarianie przybyli na uroczystość całymi rodzinami, z przezabawnymi dziećmi, mającymi naturalnie wielkie grzywy chodowanych od małego dredów.
To na takiej imprezie w zeszłym tygodniu, która miała miejsce 20 minut od miejsca gdzie mieszkam, po raz pierwszy zapragnąłem mieć dziecko, zainspirowany mistycyzmem i jakąś niewinnością rastafariańskich dzieci, ubranych w białe ubranka z naturalnych włókien i półprzezroczyste turbany w etiopskie wzory albo pękate czapki. Także tutaj widać coś czego w Polsce niemal nie ma- ojców przychodzących na imprezy z synami.
Z jednej strony trudno się temu dziwić, wszak imprezy są w pełni pokojowe, poza tym brak obaw że dzieci spróbują „zakazanego owocu” jakim jest zioło dla rodzin nie-rasta, ale z drugiej strony rastafarianie też mają szereg „biblijnych” zakazów- picia alkoholu, palenia „nienaturalnego” ziela (tzn. zawierającego sztuczne dodatki). Niemniej wyraźnie widać że młodsi wyłamują sie z tradycji. Nawet reggae młode pokolenie zastąpiło już przez raggajungle, dub czy ragga, oczywiście mające jamajskie korzenie i rastafariański przekaz, ale dość odmienne, szybsze rytmy. Są nawet takie gatunki jak rasta-podobny, płaski i płytki, wręcz dyskotekowy dancehall, gdzie śpiewa się nawet o paleniu cziczimanów, czyli gejów.
Religia – pojęta nie tylko jako obrzęd, ale przede wszystkim jako styl życia, stała się wesoła i przyjemna, pełna muzyki i radości. Muzyka, czy to gospel, czy reggae, jest zwykle o Bogu, i wcale nie jest specjalnie wzniosła. Jest muzyką do jednoczenia się w zabawie, do radowania się. Zgadza się, nawet ona się wyczerpuje, zmienia swą formę, ewaluuje. Ale czy jest ona płytka? Chyba nie za bardzo, zważywszy na jej efekty w brytyjskim społeczeństwie i na zwykle przykładny sposób życia ich wyznawców.
Natomiast religia podawana w wersji mniej wesołej, albo nawet ponurej, staje się ciężko strawna, szczególnie w zestawieniu z uciechami codziennego życia. Na ulicach brytyjskich miast znaleźć można zasuszonych kaznodziejów, podonych w swych zachowaniach do filmowych egzorcystów, grożących przechodniom ogniem piekielnym z napisów na rozstawionych tablicach, i raczej używających innych argumentów niz miłość Boga. Oni mówią raczej o piekle, swądzie siarki i spaleniźnie. Przechodnie raczej przyspieszają kroku. Podobnie jak przechodząc koło niektórych otoczonych nagrobkami ponurych kościołów, wyglądających jak miejsca kultu śmierci, a nie życia.

O kolei państwowej, nawet z okazji jej 80-tych urodzin, nie ma sensu nawet pisać. Jest to ewidentną stratę czasu. Kolej w Polsce jest przykładem branży upadającej. I to nie dlatego że nie ma dla kolei miejsca na rynku, o nie! Nie ma w Polsce lepszego przykładu branży porzuconej przez władzę na pastwę rdzy i samolubnych związków zawodowych niż kolei.
Bowiem kolej w Polsce niemal nie przewozi pasażerów w porównaniu z krajami Unii Europejskiej- po prostu w naszym kraju ten środek transportu upadł niemal doszczętnie i zasługuje na kompleksową odbudowę całkowicie od podstaw. Polska kolej jest bez dwóch zdań jedną z najgorszych na kontynencie, już dekadę temu udowadniano że przewozi tyle pasażerów ile koleje w tych krajach gdzie niemal nie ma sieci kolejowej, zaś dziś jest tylko gorzej.
Jej reformy były poprowadzoną przez dyletantów katastrofą, w której zepsuto wszystko co można było zepsuć. Modernizacja linii za setki milionów euro była porażką- jak pokazuje ostatni raport Centrum Zrównoważonego Transportu na większości modernizowanych linii pociągi osobowe jeżdżą wolniej niż przed modernizacją (!) Owe miliardy, które miały uratować kolej, w większości zmarnotrawiono a oszczędności czasu, i to tylko dla coponiektórych pociągów są niewielkie, wręcz symboliczne.
W matni związkowców
O sprawach kolei nie decydują politycy, oni już tej branży nawet nie kontrolują. Koleją rządzą związki, rządzą grupy nacisku, a te są odporne na krytykę. Wydaje się że przyczyną obecnego stanu rzeczy są związki zawodowe.
Gdyby nie to silne lobby, umiejętnie podburzane przez rozmaite środowiska spółek otaczających państwowe PKP, którym aktualny stan rzeczy jest na rękę i z którego ciągną one wyśmienite zyski, wówczas kolej prawdopodobnie już dawno byłaby zreformowana. Być może nazwa PKP odeszłaby do historii, a po torach równo co godzinę lub 30 minut pędziłyby pociągi komercyjnych przewoźników, odzyskując pasażerów utraconych przez lata upadku żelaznego monopolisty.
Polskie miasta zyskałyby wreszcie systemy szybkiej kolei miejskiej, które rozwiązałyby ich problemy komunikacyjne, a na tory weszłyby nowoczesne i ekonomiczne technologie takie jak stosowany masowo w Czechach bardzo lekki i oszczędny tramwaj spalinowy czy też znany z reszty Europy tramwaj dwusystemowy (jeżdżący po torach kolejowych i tramwajowych, co pozwala połączyć oba systemy). Dziś są one niesłusznie traktowane jak marzenia obrońców środowiska.
Ale czy wina leży tylko po stronie związkowców? Nie, ja widzę większą przewinę u polityków, którzy lata temu odwrócili się od kolei, przestali bronić interesu pasażerów, zostawiając ją na pastwę monopoli, związkowców, bezdomnych, złomiarzy i pokrzyw. Kolejarze ze staruszki PKP chyba nie mają styczności z rzeczywistością i wciąż żyją w glorii przeszłości, kiedy kolej „woziła”. Dziś ten środek transportu w polskich województwach stracił większość swych dawnych klientów w relacjach regionalnych, którzy gremialnie wybrali samochody i autobusy.
Jeszcze trochę trzyma się w przewozach dalekobieżnych, choć kres już widać na horyzoncie- są to autostrady i tanie linie lotnicze, które gdy tylko nasyci się rynek lukratywnych połączeń międzynarodowych, zaoferują tanie loty ze Szczecina, Rzeszowa czy Wrocławia do Warszawy, z Katowic do Gdańska, z Gdańska i Warszawy do Zakopanego (z dowozem z nieodległego lotniska w Popradzie).
Tak się stało wszędzie w Europie: kolej utraciła palmę pierwszeństwa na rzecz autostrad i lotnictwa, i pozostała jedynie z ruchem regionalnym. Tylko w Japonii i na kilku relacjach europejskich kolej utrzymała się na rynkach dalekobieżnych dzięki inwestycjom w nowe linie szybkiej kolei, albo w maksymalne wykorzystanie potencjału swej niemal dwustuletniej infrastruktury, jak to ma miejsce w Wielkiej Brytanii, gdzie na klasycznych liniach (oczywiście dostosowanych do potrzeb szybkiego ruchu) osiągane są prędkości rządu 225 km/h.
Kolejarze z PKP żyjący marzeniami z przeszłości, chyba nie widza że kolej generalnie wozi dziś głównie pasażerów na biletach zniżkowych oraz tych których albo nie stać, albo jeszcze nie mogą mieć własnych 4 kółek. Kolej nie stanowi już żadnej atrakcyjnej alternatywy dla samochodu osobowego, tak jak ma to miejsce w Europie Zachodniej. Wyjątek stanowią pociągi w pekapowskiej nowomowie nazywane „kwalifikowanymi”, którymi włada rzekomo komercyjna spółka PKP Intercity, i które wydają się być tym co ma pozostać jako kolejne wcielenie PKP, gdy 30- i 40-letnie składy się wreszcie rozsypią i nie zostanie nic zdatnego do wożenia pasażerów przewozów regionalnych.
PKP generalnie nastawiła się na przetrwanie w mocno okrojonej formie kilku głównych szlaków łączących tylko kilkusettysięczne aglomeracje. Od lat remontuje się jedynie główne linie. Stan linii bocznych i lokalnych jest dziś opłakany, są na nich tysiące ograniczeń prędkości do 20 lub 30 km/h. Jest jasne że w momencie gdy nadejdzie chwila prawdy, i Polacy sprowadzą jeszcze trochę używanych samochodów z zagranicy (obecnie trafiło ich na polskie drogi około 1,6 miliona), poziom motoryzacji osiągnie wskaźniki zachodnioeuropejskie, a stan dróg nieco się poprawi, wówczas dla większości wyeksploatowanej do śmieci technicznej sieci PKP nadejdzie kres służby dla pasażerów i pozostanie jedynie jako sieć towarowa, podobnie jak miało to miejsce w USA. Przyszłość kolei w stylu PKP w Polsce to kilka głównych linii.
Kolejowy monopolista PKP od lat ma najsilniejsze lobby w parlamencie, i od lat ustawy o kolejach pisane były pod dyktando związkowców, a nie klientów kolei. To związki zawodowe, z którymi ściśle współpracują inne grupy nacisku związane z tym sektorem, rządzą kolejami. Kilkakrotnie już dochodziło do tzw. syndykalizacji zarządzania, czego dowodem były fatalne błędy w raportach rocznych, nigdy nie spełniających wymogów światowych standardów finansowych.
Tak naprawdę to nie wiadomo do końca jaki jest stan finansowy, oraz ile tak naprawdę pasażerów przewozi dziś polska kolej, bowiem brak jest jakichkolwiek obiektywnych i zweryfikowanych danych finansowych, a te które są podawane do publicznej wiadomości, podlegają podejrzanym, niemożliwym w praktyce fluktuacjom. Polskie koleje przewożą prawdopodobnie ok. 210 mln podróżnych rocznie, bez przewozów pracowniczych, czyli zaledwie o 10 % więcej niż w 3,5-krotnie mniejszych Czechach, mających dziś naprawdę dobre koleje. Tam praktycznie nie zamknięto żadnych linii, i wybrano inną strategię działania na rynku.
Góra urodziła mysz
Prywatyzacja PKP, ogłaszana jako panaceum na bolączki polskich kolei, została już zakończona. Góra urodziła mysz- chciałoby się powiedzieć widząc jej efekt. Po ponad dekadzie przymiarek, kosztownych analiz, ekspertyz, wynajęciu drogich doradców prywatyzacyjnych rzekomo „sprywatyzowano”, a w istocie skomunalizowano poprzez sprzedaż lokalnym samorządom podwarszawską WuKaDkę.
Po tylu latach przymiarek i dywagacji nie sprywatyzowano na rzecz prywatnego przewoźnika kolejowego nawet jednej linii kolejowej. Prywatne pociągi pasażerskie, których tak wiele kursuje w Japonii czy Szwajcarii, a ostatnio nawet w byłych demoludach, jak u wschodnich Niemców, Rumunów czy Czechów, wciąż nie pojawiły się choćby w śladowych ilościach na polskich torach. Nasz kraj wciąż liczy tylko na PKP i spółki z tym rodowodem.
Jak zauważają krytycy tej firmy, hasłem przewodnim spółek grupy PKP powinien być slogan ”PKP: Nie da się”, oraz rozmaite natręctwa, jakimi ten największy polski monopol raczy swych klientów. Apatia i mantra nie-chce-się i nie-da-się na PKP idzie z samej góry. Witryna internetowa tego największego kolosa transportowego w Polsce zmieniała się od momentu powstania 3 razy. Za każdym razem było to poprzedzone artykułem prasowym wytykającym jej twórcom internetowe zacofanie najwyższej wody. To tylko świadczy głębi mentalnego osierocenia tej firmy, będącego czymś w rodzaju zbioru nieudolnych managerów z politycznego nadania.
A partnerstwo publiczno-prywane, jak już wiele lat temu zauważył J. Wesołowski, ogranicza się do obdrapanej budki z kebabem. Dworce PKP są w wielu miastach spelunami, slumsami, pełnią często rolę budzącego największą odrazę budynku w mieście. Nawet na Ukrainie sprawa ma się kompletnie odmiennie- tamtejsze dworce to ekskluzywne pałace podróży, wystarczy porównać elegancki lwowski dworzec z ohydnym smrodem katowickiego slamso-dworca, nadającego się jedynie do wyburzenia.
Także rumuński Bukareszt ze swoimi dworcami przebija dużo bardziej „azjatyckie” dworce kolejowe Warszawy, nie wspominając o najnowszych supernowoczesnych, opływowych rumuńskich pociągach Intercity, które dojeżdżają nawet do niewielkich, kilkudziesięciotysięcznych miast na głębokiej prowincji tego rzekomo nieco biedniejszego niż Polska kraju.
Brak nadziei
Na PKP tak naprawdę nic się nie zmieni w czasie rządów tej ekipy. Recepta na reformę kolei leży w rozwijaniu konkurencji na torach, ponieważ tylko ona umożliwia kontrolę poziomu kosztów, sprawności marketingowej poszczególnych przewoźników, umożliwa też postęp i innowacje, bowiem te szybciej można wdrożyć w małej skali jednego przewoźnika regionalnego niż w skali ogólnokrajowego przedsiębiorstwa.
Prywatne lub komunalne linie kolejowe u naszych niemieckich sąsiadów zawsze były poligonem doświadczalnym wszelkich innowacji, takich jak wprowadzenie taboru tramwajowego na linie kolejowe, i odwrotnie, taboru kolejowego na linie tramwajowe (idee te ostatnio robią furorę w Europie), albo wprowadzenia zupełnie nowej atrakcyjnej oferty z pociągami co 30 lub 60 minut w ruchu lokalnym, które jako pierwsze wprowadziły w RFN prywatne lub komunalne spółki, a nie kolej państwowa, również tam będąca czymś z innej epoki.
Pożegnajmy kolej
Tak naprawdę przyszłością transportu pasażerskiego jest nie kolej, ale lotnictwo. I to nie z tego powodu że technologia kolei jest gorsza, albo że kolej przegrywa ekonomicznie, o nie! Kolej ma ogromną zaletę w porównaniu do lotnictwa czy samochodu osobowego: jest energooszczędna. Wielką wadą kolei jest natomiast to że w odróżnieniu od lotnictwa, na kolejach trudno jest o konkurencyjny rynek, a koleje często są monopolami, z reguły ściśle regulowanymi przez państwo, co powoduje że przegrywają w walce o klienta z tym najbardziej zliberalizowanym rynkiem transportowym świata: lotnictwem.
To lotnictwo stworzyło koncepcję marketingową tanich linii, dopiero niedawno wprowadzoną na tory, i to w Wielkiej Brytanii, gdzie pociągi pasażerskie są od dekady prywatne. To właśnie sektor prywatny najbardziej sprzyja innowacji i postępowi na kolejach, i mimo swoich wad, takich jak nadużywanie pozycji monopolistycznej, to on przyczynił się do rozkwitu kolei. W historii światowego kolejnictwa w zasadzie tylko w dwóch krajach: Japonii i Szwajcarii na dużą skalę przetrwały nigdy nie upaństwowione lokalne przedsiębiorstwa kolejowe, mające tam relatywnie duży udział w przewozach. Ich rynkowy sukces doprowadził w Japonii do rozbicia tamtejszej gigantycznej kolei państwowej i prywatyzacji przewoźników powstałych w wyniku jej rozbicia.
Jednakże sektora prywatnego na kolejach jest coraz więcej: w 1988 roku na tą drogę reform weszła Szwecja, dekadę później Wielka Brytania, a po części Niemcy, Holandia, Dania i kilka innych krajów. Jeśli poszukiwać jakiegoś wspólnego mianownika najlepszych reform kolei w różnych krajach (Japonii, Szwajcarii, Szwecji, Danii, Holandii, RFN, Czechach, Wielkiej Brytanii) to z całą pewnością było to wprowadzenie większej liczby podmiotów na rynek. Wszędzie tam nowe podmioty wniosły na rynek inicjatywę i innowacje, coś czego brakowało wiecznie sztucznie podtrzymywanym na życiu dotacjami kolejom państwowym.
Ratunkiem dla polskiej kolei jest tylko gruntowna i celowa demonopolizacja rynku, i przekazywanie majątku PKP w ręce innych podmiotów. To, co dotychczas było ewenementem, jest jedyna nadzieją dla polskich kolei. Kolei, które tak naprawdę nie mają sobie równych w Europie pod względem impetu swojego upadku. Nawet koleje litewskie, jeszcze bardziej niż PKP zmarginalizowane na rynku, zdają się odbijać od dna, i świadczą usługi taborem komfortowym.
Ja, po niedawnych przejażdżkach pociągami PKP w celach turystycznych, nie mogę wyjść z autentycznego zdziwienia, kto jeszcze ma ochotę tym czymś jeździć. Chyba już tylko osoby których nie stać na nic innego. PKP- co do tego nie ma wątpliwości- oferuje bardzo słaby standard usług za wysoką cenę. Prywatni przewoźnicy wykonaliby te same usługi przewozowe co monopolista znacznie lepiej i oszczędniej.
Ale PKP jak zwykle udadzą ze się nic nie stało. Wymienią stronę internetową, cośtam poprawią, ale za chwilę historia się powtórzy. Bo PKP jest niezdolna do samodzielnego działania i tworzenia, ona właśnie jakoś żyje dzięki głosom zewnętrznych krytyków, marketingowym radom entuzjastów kolei i różnym osobom uparcie podtrzymującym tego twora przay życiu. To firma, której zawartości lepiej nie sprawdzać.
Być może najlepsza metodą na zakończenie ery PKP jest właśnie nie krytykowanie niczego, i pozostawienie tej firmy samopas. Lecz jest to jednocześnie zakończenie ery kolei pasażerskiej w Polsce, bo jakoś władze nie wyrażały naszymi kolejami zbytniego zainteresowania, a alternatywy, czyli konkurencyjnych przewoźników pasażerskich, na naszych torach wciąż jak na lekarstwo.
Tak naprawdę kolej w Polsce jest skazana na dalszy upadek. Wprowadzenie szerszej konkurencji na rynku pasażerskim w obecnej sytuacji politycznej jest nierealne, co więcej, z całym impetem powróciła syndykalizacja zarządzania. Kolej pasażerska w Polsce odjeżdża do zasłużonej krainy rdzy i historii. Pozostanie kilka głównych linii, cała reszta wkrótce straci nawet te resztki pasażerów, bo kto będzie jeździł rzadko kursującym, powolnym i brudnym składem?
Pojedziemy autobusem i samochodem. Koleją może pojadą przyzwyczajeni do podróżowania koleją turyści z zagranicy, tak jak w Hiszpanii, gdzie kolej spotkał los jaki widzą dla polskich kolei- utrata rynku pasażerskiego na rzecz komunikacji autobusowej, która kursuje częściej, jest szybsza i bardziej pewna. To, że kolej może wygrać z autobusami, pokazuje przykład wielu krajów Europy Zachodniej, tylko że nie jest to kolej-monopol zarządzana przez managerów z politycznego nadania, ale wolny rynek tworzony przez specjalistów.

Ostatnio po jednej z konferencji uczestniczyłem w kuluarowych rozmowach samorządowców z inwestorami. Prezydent miasta Nowej Soli opowiadał anegdotę o tym jak to stracił inwestorów ponieważ ci wybrali Wrocław. O wyborze lokalizacji przeważył głos tych managerów, którzy woleli miasto ”gdzie o pierwszej w nocy wyjdą na ulice i będzie tłum ludzi” i gdzie oferta kultury jest bardziej bogata.
W wielu polskich miastach brakuje czegoś co określić można jako kreatywne środowisko. W Polsce znane już są teorie autorstwa dr Charlesa Landry’ego, autora książki „Sztuka tworzenia miast” („The Art Of City-Making”) znanego eksperta Banku Światowego od rewitalizacji miast i metropolii, mającego na swym koncie 450 zrealizowanych projektów w blisko 50 krajach świata. W jego książce „Miasto kreatywne” („The Creative City”) pisze on że dla bogacenia się miasta nieodzowna jest twórcza atmosfera i podaje na dowód swej tezy wiele przekonywujących przykładów. Twórcza atmosfera przyciąga wg teorii dowodzonych na kartach jego dzieł kapitał ludzki, a w ślad za nim podąża kapitał finansowy.
Aby twórcza atmosfera w ogóle miała szansę zaistnieć, wymaga ona odpowiedniej twardej infrastruktury: deptaków, stref pieszych, terenów rekreacyjnych, ławek, fontann, kawiarni, klubów, ogródków kawiarnianych. Świetnym przykładem tej polityki jest Kraków, gdzie po prostu istnieje ogromna liczba tego typu infrastruktury, często bardzo atrakcyjnej, jak np. ogródków kawiarnianych i piwnych w pełnych zieleni podwórcach kamienic czy pełne ławek Planty czy Błonia. Wiele miast oferujących mieszkańcom zdegradowane, nieatrakcyjne, pozbawione roślinności przestrzenie miejskie już tej infrastruktury kontaktów międzyludzkich o dobrej jakości de facto nie posiada- są to co najwyżej wybiegi dla psów. Wg Landry’ego miasta te skazane są na upadek, ponieważ nie przyciągną kapitału ludzkiego.
Do tej infrastruktury zalicza się wg Landry’ego przede wszystkim infrastruktura miękka- oprócz instytucji zaliczają się do niej także normy i społeczne zwyczaje. Jedne z nich mogą przyspieszać rozwój, inne go blokować. Czynnikiem blokującym rozwój jest wg Landry’ego uprzedzenie do obcych (ksenofobia), a czynnikami wspomagającymi rozwój ”tolerancja, otwartość, zaufanie.”
Głównym z kluczowych warunków sukcesu metropolii jest kultura, będąca częścią infrastruktury miękkiej. Kultura przyciąga bowiem związaną z nią bohemę artystyczną, powoduje jej aktywizację. Kultura buduje twórczą atmosferę miasta. Tam, gdzie kwitnie życie kulturalne, ludzie chcą się spotykać, i rodzą się nowe pomysły. To bohema zaraża ludzi twórczą inspiracją, innowacyjnością, nonkonformizmem prowokującym zmiany. Miasta bez kultury zastygają w rozwoju. To za radą Landry’ego wiele miast żyjących w stagnacji zdecydowało się inwestować w teatry, muzea, galerie, festiwale, by ściągnąć bohemę i tworzyć atmosferę dla spotkań.
Duże korporacje międzynarodowe ze względu na swych pracowników wolą się lokować w miastach których otoczka kulturalna tworzy imidż miasta kreatywnego. Wybierają miasta w których sądzą iż znajdą bardziej kreatywnych, pomysłowych, utalentowanych pracowników. Kreatywność jest dziś jedną z najbardziej poszukiwanych cech pracowników. Ponadto chcą lokować się w miastach w których ich kadra będzie czuła się na tyle dobrze, by nie myśleć o zmienia pracodawcy i wybrania lepszego ośrodka.
Żyjemy w czasach postmodernizmu, sztuki minimalistycznej. To okres w którym popularne są inne, bardziej postmaterialistyczne i mocno zdywersyfikowane koncepcje życia. Dawne religie zastępuje wyznaniowy patchwork- indywidualny zlepek fragmentów różnych wyznań. Kultury zazębiają się, przenikają się mieszając się w podobnym stopniu jak religie.
Inwestorzy, szczególnie ci zagraniczni, poszukują ośrodków w których nie napotkają wrogości dla swego odmiennego trybu życia, innej wiary czy zwyczajów. Poszukują ośrodków o rozbudowanym i różnorodnym życiu kulturalnym- i preferują te z ulicami pełnymi ulicznego gwaru i pełnych ogródków kawiarnianych od miast z wymarłymi centrami zdegradowanymi np. nadmiernym ruchem samochodowym, miast których mieszkańcy nie znają innych kultur, są ksenofobicznie nastawieni do obcych.

Leeds położony na północy Anglii może być przykładem miasta które przez moment było klubową stolica kraju, do dziś jest mekką dla fanów imprez muzyki klubowej tej części kraju i jednocześnie jest trzecim centrum finansowym Królestwa. Niedawno wybrano go najlepszym brytyjskim miastem do prowadzenia biznesu. Wielu managerów jeździ nawet z Londynu na imprezy w tym mieście. Co wieczór dzieje się kilkadziesiąt imprez klubowych, nie wspominając o pozostałej ofercie.
Miasto podkreśla na każdym kroku swoją wielokulturowość. Symptomem tego może być np. przyjazny stosunek do rastafarian tworzących większą część sceny muzyki klubowej tego postindustrialnego miasta objawiający się nawet w chronieniu ich imprez, korowodów czy festynów przez miejscową policję, rzecz zupełnie nie do pomyślenia w Polsce. Utrzymuje się centra w których lokalni muzycy mogą profesjonalnie nagrywać swoją twórczość, promuje dj-ing udostępniając nawet wszystkim chętnym do nauki sprzęt didżejski na specjalnych stoiskach ustawianych podczas różnych imprez masowych. Dzięki udostępnieniu tego kosztownego sprzętu młodzież ma szansę zaznajomić się np. z techniką odtwarzania muzyki z płyt winylowych. Kulturę wspiera się całościowo, zaczynając od samych podstaw. Miasto wydało wiele zespołów o światowej sławie, np. Iration Steppaz, Chumbawamba, Forward Russia.
O ile wielokulturowy Wrocław jest polskim przykładem miasta skutecznie przyciągającego kapitał ludzki i finansowy, o tyle tego antyprzykładem jest Zielona Góra. Miasto traci mieszkańców, szczególnie tych młodych. Aż jedna trzecia ankietowanych osób do 30 roku życia wyraziła niezadowolenie z mieszkania w nim, jedna czwarta za główny mankament miasta uznała brak oferty kulturalnej ich interesującej, stawiając kulturę nawet ponad rynek pracy, bardzo nieatrakcyjny w tym dziś niemal całkowicie pozbawionym przemysłu mieście.
Aż 66 % osób do 30 roku życia mocno lub bardzo mocno doskwiera słaba oferta kulturalna lub jej brak. 36 % osób poparło tezę iż jeśli chodzi o kulturę, to w mieście jest fatalnie, osoby te nie mają gdzie się udać i nudzą się. Co czwarta osoba wyjeżdża raz w miesiącu i częściej poza to miasto w celu rozrywki. Również co czwarta osoba planuje opuścić to miasto gdy tylko będzie mogła, 30 % pozostałoby w nim gdyby miało takie same możliwości pracy i rozrywki jak w innych miastach. Dalsze 30 % rozważa taką możliwość. Jedynie 16 % osób ankietowanych nie zamierza opuścić tego miasta. Ocenę ankietowanych na temat ilości osób które już opuściły to miasto przedstawiono w tabeli 1. Są to dane szokujące, ale podobne symptomy jak w Zielonej Górze występują w wielu innych miastach kraju.
W Zielonej Górze dodatkowo kryzys kulturalny pogłębiają znikome nakłady na kulturę (na tą bardziej współczesną i popularną muzyczną czy taneczną część kultury przeznaczono jedynie 77 tys. PLN z ponad 300 mln budżetu miasta), podczas gdy gro z kilku mln środków na kulturę przeznaczono na finansowanie etatów pracujących w domach kultury. Miejskie placówki kultury są obsadzone przez osoby niekompetentne, nie potrafiące współpracować z osobami czy organizacjami z zewnątrz. Dla przykładu, ustosunkowanie się do propozycji reaktywowania festiwalu reggae w Zielonej Górze zajęło osobom odpowiedzialnym za miejską kulturę ponad półtora miesiąca. Uzyskanie jakiejkolwiek odpowiedzi, nawet negatywnej, wymagało licznych ponagleń. Miasto ongiś organizujące festiwal o międzynarodowym zasięgu (Festiwal Piosenki Radzieckiej) dziś nie organizuje nic poza niewielkim koncertem coverów przebojów sprzed lat. Tamtejszy amfiteatr przez długie lata był ruiną, niedawna inwestycja w jego remont była nietrafiona: do dziś nie zadaszono go co uniemożliwia przeprowadzanie w nim imprez o większym budżecie z uwagi na ryzyko niepogody.
Władze tego miasta poleciały dodatkowo w 2007 roku zrywać wszystkie plakaty z muzyką klubową, pozostawiając jedynie możliwość rozplakatowywania imprez na słupach odpłatnie oblepianych przez mający monopol miejscowy ośrodek kultury i nie udostępnił bezpłatnych słupów i tablic tak jak to czynią inne miasta. Wysoki koszt typowego rozplakatowania (od 200 do 400 PLN) powoduje dalszą zapaść życia kulturalnego Zielonej Góry. Dodatkowo do tego dochodzi represyjny stosunek tamtejszych władz do np. do rastafarian, także i w tym mieście tworzących lwią część oferty muzycznej.
Centrum Zielonej Góry wieczorami wymiera, brak jest przechodniów, tego tłumu tak widocznego wieczorami np. w centrum Wrocławia. Nieliczni managerowie klubów mają wytaczane procesy sądowe za zakłócanie ciszy nocnej. Brakuje dzielnicy rozrywki, nieliczne kluby wyniosły się na przedmieścia czy nawet poza administracyjne granice miasta. To miasto nie ma nawet parku z prawdziwego zdarzenia ani salonu towarzyskiego w postaci ogródków kawiarnianych czy piwnych. Nawet jeśli nieliczne takie przybytki istnieją, są one otoczone brzydkimi budynkami i ulokowane w pozbawionym zieleni, zaniedbanym, od lat nie remontowanym centrum miasta wyłożonym płytkami sprzed 40 lat. Zielona Góra jest dobrym antyprzykładem „sztuki tworzenia miast” wg Landry’ego.
Tabela 1. Odpowiedzi ankietowanych młodych mieszkańców Zielonej Góry na pytanie „Oceń procentowo, oszacuj jaki procent twoich znajomych opuścił to miasto?”
1) 27.39% [43] 30-49%
2) 25.48% [40] 10-29%
3) 19.11% [30] 50-70 %
4) 17.83% [28] Poniżej 10%
5) 8.92% [14] Powyżej 70 %
Źródła:
[1] Witryny internetowe www.charleslandry.com oraz www.comedia.org.uk
[2] Badanie jakości życia osób młodych w mieście Zielona Góra, wyniki ankiety on-line:
http://www.ankietka.pl/wyniki/1030/zobacz.html[3] Żakowski Jacek, Edwin Bendyk „Miłuj geja swego” w tyg. Polityka, 23/2005 (2507)